„Wielki powrót musicalu Jekyll & Hyde” – moje odczucia i wrażenia (26.07.2022)

  Przedwczoraj 24.07 dowiedziałam się o czymś bardzo dla mnie przełomowym i totalnie niespodziewanym. Mianowicie – w kwietniu tego roku musi...

niedziela, 24 listopada 2019

„Jekyll & Hyde (Musical) – recenzja”

Wstęp 
Jeżeli chcecie, to możecie pominąć te sześć i jedną czwartą strony, bo są to (bardzo możliwe, że nudne) tłumaczenia, co to jest, co ten tytuł oznacza, pisanie nazwisk niektórych realizatorów książki i musicalu, wyjaśnienie różnic między książką, a musicalem, oraz narzekanie na brak logiki w wielu dosyć fragmentach musicalu (jeszcze dwukrotne spoilerowanie całej fabuły powieści, jedna wersja bardziej dokładna, druga mniej), a faktyczna recenzja zaczyna się w momencie, kiedy na "kartce papieru" będzie pogrubiony napis „recenzja”, serdecznie zachęcam do NIE CZYTANIA tekstu pod napisami „wstęp” i „przed recenzją”, ponieważ dopiero sama recenzja potencjalnie was zaciekawi, ale jak chcecie, to kto broni? 

Myślę, że kiedy teraz to czytacie, to pewnie jakieś trzy czwarte lub conajmniej połowa z was się zastanawia, co to jest „Jekyll & Hyde”. Otóż dla nie wiedzących postaram się wytłumaczyć. „Jekyll i Hyde” to thrillerowa powieść powstała w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Napisana została przez bardzo w tamtych czasach znanego szkockiego pisarza, Roberta Louisa Stevensona. Książka została przetłumaczona na wiele języków i bardzo szybko zyskała uznanie wśród krytyków, jak i czytelników. Przedstawię wam teraz po krótce fabułę. Akcja rozgrywa się w XIX wiecznym Londynie w epoce wiktoriańskiej. Jeden z prawników władzy miasta, Gabriel John Utterson, prowadzi dochodzenie w sprawie grasującego po ulicach Londynu tajemniczego i zezwierzęconego mężczyzny o nazwisku Edward Hyde. Kiedy do Uttersona (w postaci zeznań świadka zdarzenia na komisariacie) dociera informacja o zagadkowym morderstwie podeszłego wiekiem urzędnika Sir Danversa Carew, prawnik postanawia osobiście zobaczyć się z Hyde’em, zebrać niezbędne informacje i na ich podstawie dowiedzieć się wszystkiego o nim. Po licznych obserwacjach i rozmowach ze znanymi mu osobami Utterson odkrywa okrutną, bolesną i straszną prawdę – Edward Hyde okazuje się być złym alter-ego Henry’ego Jekylla, najbliższego przyjaciela prawnika Uttersona i młodego naukowca, który od dziecka interesował się zagadką ludzkiej psychiki i tym, czemu w każdym z nas są pierwiastki dobra i zła…   
„Taka gotycka, niezbyt różowa powieść o problemach człowieka, których w życiu codziennym nie ukazujemy światu, a jak powinny być dla nas ważne”. Właśnie takim zdaniem opisałabym charakter napisanego utworu. W latach siedemdziesiątych z powodu nietypowego dość tematu książki i jej dużej popularności na całym świecie, pewien amerykański kompozytor, Frank Wildhorn, postanowił sobie, że „Wow! Muszę zrobić o tym musical!”. Z tego powodu dwaj najbliżsi współpracownicy Wildhorna, Leslie Bricusse i Steve Cuden zgodzili się pomóc mu w tworzeniu tego dzieła. I tutaj… niemal od razu pojawił się problem – w powieści, gdzie w skład postaci głównych wchodzą wyłącznie postaci męskie, a jedyne kobiety w powieści stanowią tylko część mieszkańców Londynu i część służby doktora Jekylla, czyli tło, można się domyślić, że taki skład bohaterów byłby dla sceny musicalowej problematyczny. Z tego powodu twórcy musicalu postanowili wykreować przynajmniej jedną postać kobiecą, która będzie swego rodzaju „równoważnikiem uczuciowym” dla rozpadającego się na dwie skrajnie różne osobowości tytułowego bohatera, pełniąc przy tym bardzo znaczącą rolę w spektaklu. Scenarzyści mieli różne opcje w głowach, jednak ostatecznie wygrała koncepcja zmiany całej fabuły, zachowując jedynie postać doktora Jekylla i pana Hyde’a w takiej formie, w jakiej jest to przedstawione w powieści. Zostało dodanych wiele postaci kobiecych (większość pełni mniej ważną rolę, ale kilka z nich bardzo ważną), jak i dużo postaci męskich (ten sam przypadek, co postaci kobiece). Ważnych zmian jest bardzo dużo i postaram się wam je wszystkie wymienić, o ile jesteście na to gotowi (dotyczących nie tylko postaci, ale i wątków). 
Skupmy się teraz na powieści. W powieści Hyde jest ważną postacią i zaczyna swoje „BRUDNE CZYNY” niemal od pierwszych stron, a Utterson prowadzi dochodzenie w jego sprawie. Pierwszy raz słyszy o nim, kiedy dociera do niego informacja, że pewnego razu morderca idąc po ulicy i mijając ośmioletnią dziewczynkę nagle ją stratował i poturbował (dzięki Bogu dziecko przeżyło). Potem poznajemy próżnego dość człowieka będącego przez pierwszą połowę akcji informatorem Uttersona, doktora Hastie Lanyona, z którym prawnik rozmawia o Hyde’zie. Kilka tygodni później mamy nocne morderstwo Sir Danversa, którego naocznym świadkiem jest służąca jakiegoś urzędnika mieszkająca w wieżowcu oddalonym o kilkanaście metrów od uliczki, na której została popełniona zbrodnia. Potem, następnego dnia ciało zostaje przewiezione na komisariat policji, gdzie Utterson dowiaduje się od komendanta o zeznaniach służącej. Z opowieści można się łatwo domyślić, że morderstwa na 100 % dokonał Edward Hyde. Następnie Utterson udaje się do domu swojego przyjaciela, doktora Jekylla, i rozmawia z jego służącym, Poole’em, o zajściu, gdyż dowiedział się, że naukowiec jest w fatalnym stanie, więc służbę i dom ogarnia za niego inny mężczyzna (najpewniej jest to Hyde). Następnej nocy Poole’a i Uttersona budzą dziwne dźwięki dochodzące z podziemnych korytarzy pod posesją Jekylla. Razem schodzą do podziemi, sprawdzić co się dzieje. Wtedy Poole wyjawia prawnikowi, że co noc słyszy te odgłosy, a kiedy pewnej nocy sam poszedł to zbadać to zobaczył dziwnie oraz agresywnie zachowującego się osobnika, który głośno (jakby zrozpaczonym tonem) bełkotał coś do niego, jednak służący ma absolutną pewność, że nie był to jego pan, Henry Jekyll. Poole i Utterson wychodzą przez korytarze podziemi bezpośrednio na dwór, gdzie znajduje się ukryty (jak się okazuje) dotąd pokój. Prawnik i służący przysłuchują się odgłosom dochodzącym z drzwi tajemniczego pomieszczenia. Utterson stosuje dosyć nietypową metodę, żeby sprawdzić, czy za drzwiami jest Jekyll. A mianowicie: agresywnym tonem deklaruje, że żąda widzenia się z nim. Zza drzwi słychać głos Hyde’a, który błaga Uttersona, by nie robił mu krzywdy. W odpowiedzi prawnik wyważa drzwi i obaj z Poole’em wchodzą do pokoju, jednak znajdują tylko stolik z jakąś kartką na nim leżącą i martwe ciało Edwarda Hyde’a leżące na podłodze. Prawnik każe służącemu zostać w pomieszczeniu, po czym bierze arkusz papieru i czyta jego zawartość. Okazuje się, że jest to list napisany przez zmarłego tydzień wcześniej doktora Lanyona, który przed śmiercią widział się z Hyde’em na zlecenie Jekylla.  W liście jest napisane, że podczas wizyty Hyde pokazuje Lanyonowi niezidentyfikowany płyn po czym go pije. W rezultacie morderca osuwa się na ziemię i zaczyna się zwijać z bólu. Lanyon dostaje pomieszania zmysłów, kiedy dostrzega, że ten zaczyna jakby „zmieniać się wyglądem i psychiką w inną osobę”. Na końcu incydentu Lanyon widzi, że… nie jest to już Hyde, a blady i niesamowicie wymęczony doktor Henry Jekyll we własnej osobie! Na tym kończy się treść listu. W ostatnim rozdziale mamy testament Jekylla, który jak wynika z niektórych wyrazów, ma przeczytać Utterson. W testamencie Jekyll opowiada prawnikowi całe swoje życie, zdradzając w tym największą tajemnicę kryjącą się w fabule i do której rozwiązania przez całą akcję dąży Utterson – Hyde okazuje się być złą jaźnią Jekylla, wynikiem jego medycznych eksperymentów, które miały spełnić jego marzenia, a stały jego drogą do zatracenia się w obłędzie. To tyle jeżeli chodzi o fabułę powieści. Mroczno, nie? Sorry, że taki cholernie długi ten wstęp, ale po prostu chciałam, żebyście wiedzieli o książce i sztuce jak najwięcej i, żebyście (podczas kiedy ja będę to recenzowała) nie mieli myśli typu: „Eee… o co chodzi? ja nic nie wiem”, naprawdę przepraszam.

Przed recenzją
Musical został przetłumaczony na wiele języków, a m. in. również na język polski. W Polsce są dwie produkcje – pierwsza w chorzowskim Teatrze Rozrywki (reżyseria Michał Znaniecki), a druga w poznańskim Teatrze Muzycznym (reżyseria Sebastian Gonciaż). Niestety szansy na zobaczenie musicalu w Chorzowie nie będziecie mieli na pewno, bo skończyli wystawiać w 2017 z powodu śmierci jednego z aktorów grającego w nim. Jednak jest szansa na zobaczenie go w Poznaniu, o ile się załapiecie, bo oni mają takie okresy, że raz grają, a raz nie, nie wiem, czemu. Będziemy recenzować poznańską wersję musicalu (ponieważ widziałam osobiście) i omówię najpierw różnice, jakie zostały wprowadzone do musicalu i co sprawia, że ta właśnie wersja „Jekylla i Hyde’a”, szczególnie jeżeli chodzi o musical, jest wg mnie najlepsza ze wszystkich wersji (czyli ze wszystkich filmów, jakichkolwiek innych inscenizacji musicalu i samego oryginału książkowego). Z racji długich segmentów pojawiających się w książce, momentami jest ona przeraźliwie nudna, w przeciwieństwie do musicalu! Jak już mówiłam, sztuka odbiega fabułą i składem postaci bardzo znacznie od literackiego pierwowzoru. Nie będę spoilerowała całej fabuły, bo jeżeli chcielibyście na to pójść, to nie chcę wam zepsuć oglądania. 
Musical jest o wiele barwniejszy i bardziej złożony. Pierwsza istotna zmiana jest taka, że historia Jekylla do momentu przemiany w monstrualną bestię jest całkowitym wymysłem amerykańskich scenarzystów. Nawet od tego momentu akcja bardzo różni się od tej w książce i zupełnie występują inne postacie. Oprócz Uttersona, który jako jedyny z trzech postaci zostaje tym kim był w powieści, wchodząc w interakcje z Jekyllem i jego alter-ego. Druga zmiana to, że narratorem w fabule jest sam prawnik Gabriel John Utterson i jest on również pełnoprawnym uczestnikiem dramatu, jak i człowiekiem utrzymującym silną więź z głównym bohaterem. Na początku opowiada on o tym, co Jekyll zrobił ze swoim życiem przez własne marzenie, po czym akcja przenosi się w przeszłość (nie wiadomo dokładnie ile, ale obstawiam, że kilkanaście lat). Potem poznajemy doktora Jekylla. Postać Sir Danversa została poddana modyfikacji dużej – nie tylko jest on jedną z bliskich naukowcowi osób, ale też sprzyja jego medycznym eksperymentom i czasami broni jego racji. Też w ogóle nie spotyka Hyde’a i jest osobą dosyć znaną w Londynie (podczas kiedy w powieści nie zna go nikt oprócz Uttersona i jest on staruszkiem który zostaje zabity przez Hyde’a). Doktor Hastie Lanyon został wycięty totalnie z fabuły, ta postać nawet nie jest wspomniana w musicalu i kompletnie tam nie istnieje. Później poznajemy Radę Nadzorczą, czyli pierwsze w kolejności fabularnej postacie dodane do spektaklu – jest to siódemka ludzi (w tym jedna kobieta), którzy chorują na ciężki przypadek chęci władzy. Później poznajemy pierwszą główną postać kobiecą z dwóch. Jest to zwykła dziewczyna, narzeczona Jekylla i córka Sir Danversa Carew – Emma. Poole jest trzecią i ostatnią postacią, która w musicalu pozostaje tym, kim była w książce. Potem poznajemy drugą najważniejszą postać kobiecą w musicalu, czyli prostytutkę, która nienawidzi sytuacji w jakiej się znajduje i chce być kimś innym, niż jest w rzeczywistości – a na imię jest jej Lucy. Ona stanowi pożądany przez scenarzystów „uczuciowy równoważnik” dla Jekylla, JAK I RÓWNIEŻ dla Hyde’a, a do tego, dlaczego tak twierdzę przejdziemy za chwilę. Potem poznajemy inne prostytutki (w tym Nellie, która jest przyjaciółką Lucy) oraz stręczyciela Spidera, który jest szefem burdelu, w którym Lucy pracuje, ale jest też straszną wredotą i chodzącym odtwarzaczem wrzasków (w sensie bardzo źle radzi sobie ze złością). Jednak najistotniejszą rzeczą wg mnie jest to, że wątek postaci Edwarda Hyde’a został strasznie rozbudowany. 
Co to oznacza? W powieści Hyde, jeżeli chodzi o rozmowy między bohaterami i monologami Wszechwiedzącego (w sensie drugiego rodzaju narratora), jest ważną postacią, ale jego jako jego tam prawie nie ma, więc poznajemy go z perspektywy innych postaci – i on jest tam tym złym oraz na JEGO barkach (słusznie) spoczywa cała wina, ponieważ w książce on się po pierwsze jara tym, że może robić co chce, więc to robi, a po drugie nic go nie motywuje. W musicalu teoretycznie inne postacie również mają go za największe zło, jakie kiedykolwiek na tej ziemi powstało i akcja prowadzona przez te postacie, powiem szczerze, bardzo umiejętnie wmawia widzom spektaklu, że to wszystko jego wina. Ale z drugiej strony mamy JASNO POKAZANĄ jego perspektywę zdarzeń i mamy JASNO POWIEDZIANE, że to NIE JEGO WINA! Co prawda, na pierwszy rzut oka jest to niedostrzegalne, ale wystarczy chwila zastanowienia i już to widać. Zacznijmy od samego momentu uwolnienia. W sztuce (w przeciwieństwie do powieści) Hyde jara się tym, że w końcu jest wolny, bo przez lata był więziony w ciele Jekylla, a nie tym, że „hulaj dusza, piekła nie ma”. Teraz morderstwa. W musicalu Hyde zabija najpierw członków Rady Nadzorczej (zostańmy przy nich na chwilę) i akcja nam mówi, że „Ooo! Zamordował i to takie złe! Ooo!”. Tak! Oczywiście, że morderstwa są złe, ale w przypadku Hyde’a to jego choroba psychiczna i nie rozumienie świata oraz ludzi sprawiają, że tak się zachowuje, a nie złe ambicje i złe cele. Drugi powód dla którego wg mnie ich pozabijał jest ich… wręcz przesadna chciwość i żądza władzy ofiar, jedyna i wypracowana na wysokim poziomie umiejętność manipulowania większością społeczeństwa i to, że jako władza londyńska stanowią poważną pralkę dla mózgów mieszkańców. Teraz wątek związany z postacią Lucy. W fabule jest taki wątek, że Hyde kilka razy przychodzi do Lucy i próbuje… ją do czegoś przekonać? Przekazać jej coś? Uwieść ją? Przespać się z nią? Generalnie ciężko powiedzieć jaki jest jego motyw. Jedno jest jednak pewne. W jednej z końcowych scen kończy jej żywot, a przez te trzy fragmenty jest dla niej niepokojąco miły. Nawet sposób w jaki dziewczynę zabija jest za łagodny, jak na tak bezlitosnego mordercę. W przeciwieństwie do jego innych ofiar, bo było widać, że czuje ogromną nienawiść do członków Rady Nadzorczej, a dowodem tego jest dla przykładu, cholernie agresywne biczowanie (do chwili zgonu) długą i ciężką laską biskupa jednego z londyńskich kościołów, człowieka należącego jednocześnie do Rady. Podczas kiedy Lucy zostaje przez niego uśmiercona jedynie przez poderżnięcie gardła i to jest wszystko, to jest cała śmierć Lucy (jeszcze robi to po przekonaniu jej, żeby usiadła sobie w jego ramionach, what the hell!? excuseme, where is the logic!?). A, mało tego! Jeszcze zdarzenia te poprzedzają dwa spotkania Lucy i Jekylla. Podczas tego drugiego, kiedy Hyde już istnieje w fabule, prostytutka zakochuje się w naukowcu. To zresztą jeszcze bardziej uzupełnia charakter tego oto złoczyńcy - nienawidzi on Jekylla nie tylko za to, że ten mówi mu codziennie „idź sobie!” i, że nie pozwala mu żyć, jak normalny człowiek przez to, że chce się go pozbyć, ale też dlatego, że targa nim zazdrość, bo kobieta, której on pożąda, zakochała się w człowieku, którego on nienawidzi z całego serca. I Hyde codziennie niemal musi patrzeć na swego wroga i na tę kobietę, która marzy, żeby jego wróg ją pokochał. Czyli po krótce – nie może znieść faktu, że Lucy wybrała, zamiast niego, Jekylla. I to jest według mnie kolejny motyw zdwojonej nienawiści do głównego bohatera, który popycha Hyde’a do bycia złym. I jeżeli scenarzyści sobie tak myśleli tworząc ten wątek do postaci naszej… eh… Lucynki, to ja uważam, że jest to naprawdę dobry motyw uzupełniający charakter Hyde’a i w pewnym sensie uzasadnia jego (delikatnie mówiąc) niemoralne zachowanie… a jeżeli ja sama na to wpadłam, to… no cóż… brawo ja! Przez tą właśnie rzecz stała się sytuacja, która się chyba stać nie powinna, a mianowicie – pierwszy przypadek w historii jakiegokolwiek musicalu, dramatu, książki, filmu, itd, kiedy ja zdążyłam POLUBIĆ głównego antagonistę i MÓWIĘ TO POWAŻNIE! Ja przez prawie całą drugą połowę spektaklu współczułam Hyde’owi tak fatalnego obrotu spraw, nawet, jak już naszą Lucy zamordował i Emmę PRAWIE też, ale na szczęście w końcu się ogarnął. W fabule były także pewne fragmenty, które budziły u mnie swego rodzaju kontrowersje, ponieważ albo – były niezrozumiałe, a ja nie byłam w stanie pojąć, czemu dana postać się tak i tak zachowuje, skoro wcześniej to i to zrobiła, co wpływało potem na przebieg dalszych zdarzeń. Albo po prostu najlogiczniejsza logiczna logika (lub osoba mająca w jakimś stopniu wysoki iloraz inteligencji) nie uznałaby tego incydentu za mający sens, biorąc pod uwagę korzyści danego bohatera. Np. przez chwilę myślałam, że Hyde robi sobie pod górkę, ponieważ… on w wielu dosyć momentach (na piosence „Konfrontacja” szczególnie) przysięga Jekyllowi, że będzie miał nad nim władzę, że będzie żył w nim na wieki, że się go pozbędzie, ale jakby… nie robi nic, żeby ten cel osiągnąć. W sensie nawet jeżeli jakimś cudem… to wytłumaczcie mi, proszę, jakim sposobem oglądanie przez Jekylla, jak Hyde morduje tych wszystkich ludzi, „wewnątrz” Hyde’a, miałoby wywołać u naszego doktorka jakieś nieodwracalnie poważne urazy na psychice? Naprawdę, chce, żeby ktoś mi to wytłumaczył, bo nie rozumiem? A poza tym… jeszcze w końcowej scenie po tym, jak Hyde (jakimś cudem) lituje się nad naszą panną Carew staje, to przed Uttersonem (który trzyma… cokolwiek to jest, wiadomo na pewno, że to coś jest zakończone czymś ostrym) i nagle zaczyna go błagać, żeby… albo wiecie, co? (cytuję) „Hyde: John, uwolnij mnie!”. Coooooo!!!!!????? Czemu? Czemu on to powiedział? (oczywiście, nie muszę chyba mówić, że skończyło się to zgonem głównego bohatera!) W sensie… przepytywanko! Co przysięgałeś na „Konfrontacji”!? No, co!? O co chodziło tobie, kiedy mówiłeś (a właściwie śpiewał) „Od teraz na zawsze w twym ciele będziemy żyć razem,  ty Jekyll i ja – Edward Hyde!”. No, wytłumaczy mi ktoś? Dobra rozgadałam się, przechodzimy do faktycznej recenzji, bo mam dość narzekania na brak logiki we fragmentach musicalu.

Recenzja        
Ja jestem człowiekiem, który pokochał Teatr Muzyczny w Poznaniu całym swoim sercem, kiedy go odkrył. Więc, kiedy dowiedziałam się, że właśnie nastał (niestety) ostatni już rok grania mojego ulubionego dzieła musicalowego na deskach tegoż właśnie budynku i, że w ogóle kiedykolwiek było ono grane w tymże polskim kraju, biegłam z rodzicami szybko do tego teatru, żeby zobaczyć spektakl. Mam 12 lat, więc nie pytajcie, jakim cudem nie dość, że się nie boję tak bardzo dynamicznie mrocznej i owianej w dosyć nietypowe problemy ludzkie historii, to dodatkowo jeszcze to jest mój numer jeden, wśród ulubionych tytułów. I… o, jejciu, było warto! Poznański „muzyczny bieda-teatr” (jak się internauci wyrazili) ma na swoim koncie nie tylko przedstawienia… no, zwykłe… i komedie. Ale też niektóre musicalowe hity z ostatnich stu lat, np. „Rodzina Addamsów”, czy „Nine”. Ale zdecydowanie (i tak twierdzą pracownicy tego teatru i jego dyrektor) najbardziej wychwalanym, przez… ludzi z Poznania I NIE TYLKO, jest musical „Jekyll i Hyde” z muzyką Franka Wildhorna, piosenkami Leslie Bricusse’a i librettem Steve’a Cudena (jeżeli łaskawie posłuchaliście mojej prośby i nie przeczytaliście wstępu i „przed recenzją”, powiem wam, na czym to polega, a jeżeli to czytaliście, to przepraszam, ale raz jeszcze). Jest to historia naukowca, doktora Henry’ego Jekylla, który domaga się, żeby odkryć zagadkę ludzkiej psychiki i oddzielić jej złą stronę od dobrej. Wszelkie przeciwności losu nie pozwalają mu, jednak, na przeprowadzenie, przygotowywanego w tym celu badania, na kimś innym, niż on sam. Dzięki pewnemu specyfikowi (o którym nikt nie wie, jakie ma właściwości) Jekyll zmienia się w ucieleśnienie zła, psychopatę Edwarda Hyde’a, który jest winowajcą wielu zbrodni. To tyle jeżeli chodzi o przedstawianie pokrótce całej fabuły. 
Ja bawiłam się znakomicie na spektaklu, przy piosenkach miałam mieszane uczucia. Przy niektórych chciało mi się płakać, bo były wzruszające. Niektóre skłaniały mnie do przemyśleń, bo były bardzo pouczające. Pozostałe w bardzo dynamicznym i rockowym wydźwięku, wprawiały mnie w osłupienie w pozytywnym znaczeniu. Aktorzy wypadli super. Nie będę wam tłumaczyła za dużo kim są postacie, gdzie rozgrywają się recenzowane przeze mnie fragmenty, ani… o co w ogóle chodzi (dlatego nie zalecałam czytać wstępu i „przed recenzją”). Nie robię tego po to, żebyście wy, Czytelnicy, poznali wyłącznie moje uczucia związane z oglądaniem tego musicalu, i żeby zachęcić was do pójścia na spektakl, bo jest WYBOISTY, jeżeli chodzi o różnorodność muzyki i dużą liczbę wątków, jak na musical. Najpierw, jak grali aktorzy, i jaki artysta którą postać grał. Więc tak… doktora Henry’ego Jekylla i Edwarda Hyde’a grał Janusz Kruciński, czyli (najprawdopodobniej jedyny w Polsce) wokalista, który ma… NIEZIEMSKO CZYSTY I PIĘKNY GŁOS! (co, myśleliście, że tylko kobieta może mieć głos, jak anioł?). Kiedy jednak oglądając spektakl dotarłam do momentu, gdzie pierwszy raz zmagamy się z obliczem głównego antagonisty, okazało się, że… tego aktora stać również na diametralnie inny, od tego w stylu „Archanioł Gabriel”, oraz o wiele dynamiczniejszy i lepszy rodzaj głosu, niż dotąd myślałam. Teraz pewnie spytacie: „Ale, o jaki rodzaj wokalu tobie chodzi?”. Otóż mam tutaj na myśli… jak dotąd nieznaną mi i (jak się okazuje) niezwykle rzadką odmianę głosu rockowego, która przypomina bardziej ryki zmyślonego przez chrześcijańską religię wściekłego diabła Lucyfera, niż głos ludzki. Ale, serio, mówię poważnie! Jeżeli byście to oglądali na żywo, to… ojć, ciary na plecach gwarantowane! Resztę obsady wymienię wam poniżej:
Sir Danvers – Wiesław Paprzycki
Utterson – Grzegorz Pierczyński
Emma – Edyta Krzemień
Lucy – Marta Wiejak
Lady Beaconsfield – Agnieszka Wawrzyniak
Lord Savage – Jarosław Patycki
Generał Glossop – Włodzimierz Kalemba   
Sir Archibald Proops – Arnold Pujsza
Simon Stride – Seweryn Wieczorek
Biskup – Mirosław Kin
Spider – Łukasz Brzeziński
Nellie – Karolina Garlińska-Ferenc
Ojciec Jekylla, Poole – Przemysław Łukaszewicz
Bisset – Jakub Grzelak
To tyle, jeżeli chodzi o obsadę. Teraz powiem, co polska wersja zrobiła lepiej, lub gorzej od nowojorskiego oryginału z Davidem Hasselhofem w roli Jekylla/Hyde’a (ten aktor grał tą rolę tak źle, że aż znienawidziłam go na te dwie godziny oglądania). Omówię różne perełki i dam ocenę całości. Jeżeli chodzi o malutkie drobinki to ja ich do omówienia mam naprawdę sporo. Najpierw skupmy się na utworze „Alive!” (po polsku „Żyć!”), czyli pierwszy utwór Hyde’a. Ten utwór jest o tym, że Hyde jest wolny i on się jara tym, że jest wolny. Zaczyna śpiewać, że „Ooo! Patrzcie, jaki ja jestem super! Jaki ja jestem mocarny, się patrzcie na mnie!”. Jednocześnie, jest tam taki malutki (ale naprawdę malutki) element, który po chwili „pofilozofowania” i zastanowienia się nad tym całym szambem rocka, dynamiki i wymiataniem głosu aktora, „koparą” 60 na godzinę, po prostu, naprawdę widać. Na początku nie wiedziałam, co to… ma niby znaczyć, ale po chwili NAJPRAWDOPODOBNIEJ zrozumiałam, o co w tym chodzi. Otóż, jak Kruciński zaczyna śpiewać tym swoim głosem z dna piekieł (że tak się wyrażę), to w miarę upływu pierwszej zwrotki piosenki na scenie zaczyna się pojawiać coraz to większa ilość tancerzy, śpiewających sopranowe partie chórowe (nie wiem, czy sopran można przypisać do obu płci, czy tylko do kobiet, ale napisałam, jak uważam). To aktor oprócz emitowania wybuchowych emocji Hyde’a, robił takie ruchu, że to wyglądało tak, jakby on tych tancerzy (realizujących tak dobry, a jednocześnie tak trudny i skomplikowany układ, że to aż z zachwytu boli) powalał, jak nóż ścina kłosy zboża. W sensie to wyglądało tak, że: są ci aktorzy śpiewający partie chórowe i oni sobie tańczą jednocześnie, i jak są słowa niektóre w piosence, że właśnie Hyde wrzeszczy, że on się czuje wolny i… coś tam jeszcze („Wygram z kimkolwiek, kto chciałby się bić, czując, że tak chce mi się żyć!”, specjalnie wstawiłam cytat z utworu w nawias J), to ci ludzie, oni w różny sposób do niego tam podbiegają, albo sobie przechodzą obok niego albo do niego podchodzą. On tych ludzi wtedy „odstrasza”, albo „powala” na różne sposoby. Na przykład jednego tam lekko popycha, na drugiego tylko patrzy, a z kolei innemu pokazuje, że ma leżeć. I za każdym razem ci ludzie W UŁAMKU SEKUNDY stają się ściętymi kłosami. I wiecie, to też nie jest tak, że Kruciński jest taki ogromny, a ten tancerz taki malutki, tylko aktor PO PROSTU Z WYGLĄDU SŁABEUSZ STOPNIA PIERWSZEGO, a większość tych tancerzy to są po prostu mięśniaki, ci faceci (co prawda jest w tym chórze też trochę kobiet, ale więcej mężczyzn) są naprawdę przypakowani, i to tak, że oni MOGLIBY MU ZROBIĆ KRZYWDĘ. Kiedy ja to wspominam, to się jaram twórczością Sebastiana Gonciarza (reżysera) i Pauliny Andrzejewskiej (choreografki) i cieszę się, że to nie wygląda tak, że po prostu przychodzi takie bydle i rozpycha wszystkich tancerzy. Co prawda przychodzi i rozpycha tancerzy, ALE NIE BYDLE, tylko aktor no… taki przy sobie, jedno jest jednak pewne: Janusz Kruciński udawać mocarza POTRAFI. 
Drugim elementem, który mam do omówienia, to problem postaci stręczyciela Spidera. Ja tej postaci nie lubię, przede wszystkim dlatego, że Spider spokojnie mógłby zostać okrzyknięty jednym z większych idiotów wśród bohaterów dramatu. Czemu? Ponieważ, po pierwsze: no, najprawdopodobniej nie jest osobą o wysokim ilorazie inteligencji i poziomie spostrzegawczości (kiedy jest scena, podczas której Lucy stoi sobie obok stolika, przy którym jakąś sekundę temu próbowała przekonać Jekylla do NIE BĘDĘ MÓWIĆ, CZEGO (a skończyło się na tym, że nasz doktorek odszedł z Uttersonem (którego psychika nie wytrzymywała zapewne od oglądania bab w wyzywających strojach, które, DELIKATNIE MÓWIĄC, nie zachowują się normalnie) dając jej jedynie swój… bardzo możliwe, że bilet wizytowy, bo raczej to, a nie co innego dawali gentelmeni w czasach wiktoriańskich) nagle wkracza Spider grany przez Łukasza Brzezińskiego (kolejny mega wokal patrząc ogólnie na obsadę) i… pierwsze, co ta postać robi to (jak się okazuje w celach zbłaźnienia się) realizuje zapowiedziany kilka sekund wcześniej skierowany bezpośrednio do Lucy myślowy komunikat „Moja pięść i twoja twarz już mają umówione spotkanie!”). I niby wszystko fajnie, tylko, że problem w tym, że on zaraz po daniu jej w łeb zaczyna drzeć gardło bez żadnego powodu, miotać nią na wszystkie strony i mieć do niej pretensje… o coś na co… ona przecież nie może mieć wpływu, eee… co? Ale po kolei. Żebyście zrozumieli o co mi chodzi: ZDECYDOWANIE 99,99% klientów „Czerwonego Szczura” (bo tak, a nie inaczej nazywał się burdel, w którym pracowała Lucy)… to niezrównoważeni, okej? Nieporadne życiowo, nie mające bladego pojęcia o czymkolwiek, bezmyślne miniony rodzaju męskiego. Oni nie są w jakimkolwiek stopniu mądrzy, oni nie mają mózgów, są niczym wyborcy lewicy po PORZĄDNYM praniu głów (jak doszłam do takowej informacji? wystarczy tylko popatrzeć chwilę dłużej na ich bezmyślne podłażenie do kuszących prostytutek i macanie ich wzdłuż i wrzesz podczas utworu „Niech Się Zjawią Panowie”). A JEKYLL I UTTERSON TO CHYBA JEDYNI JAKKOLWIEK MĄDRZY KLIENCI, KTÓRZY KIEDYKOLWIEK W TYM LOKALU SIĘ ZNALEŹLI! Utterson już z automatu miał nie na żarty wstręt, kiedy zobaczył w jaki sposób wobec niego i Jekylla zachowuje się Nellie. A z kolei Jekyll podszedł do sprawy łagodniej i łaskawie tłumaczył próbującej go upić Lucy, że naprawdę nie warto i, że musi się zbierać (TYM BARDZIEJ, ŻE GDYBY DAŁ SIĘ NAMÓWIĆ, BOŻE BROŃ, ZDRADZIŁBY EMMĘ, KTÓRA JEST PRZECIEŻ JEGO NARZECZONĄ!!!). A punkt widzenia Spidera (i tak, gościu nazywa się pająk, XD) jest taki: „Jak nie doszło do transakcji oznacza to, że to wszystko jej wina, bo przecież co za problem upić faceta, po czym zaciągnąć go do łóżka?”. Mój drogi… duży! Jeżeli się okaże, że któryś jest myślący to trzeba by było użyć siły, żeby zadziałało, a ty widocznie myślisz, że wszyscy faceci są głupi i niezrównoważeni umysłowo. Przeklęte stereotypy! Kiedy oglądałam tą scenę z bezpodstawnym skrzyczeniem Lucy przez Spidera, to ja sobie myślałam „Człowieku, o co ci chodzi?”. A teraz trochę o aktorze. Kiedy ja oglądałam sceny z Łukaszem Brzezińskim, to jedyne, co czułam, to CIAAAARYYYY! Ten aktor tak idealnie oddaje debilizm swojego bohatera, jednocześnie wiedząc, jak się straszy głosem swoich widzów, że to jest po prostu niemożliwe (a druga repryza „Fasady”, to słuchajcie, czapki z głów, dla zespołu Teatru Muzycznego również). Kolejna rzecz! Jak była ostatnia scena pierwszego aktu, a był to flirt biskupa Basingstoke i Nellie, to ja się uśmiechnęłam i powiedziałam „Oooo”, ponieważ to jeszcze bardziej utwierdzało mnie w moim kilkumiesięcznym przekonaniu o tym, że Bóg nie istnieje. Jak była ta scena, to mi się od razu przypomniało, że większości duchownych zależy tylko na forsie i na spełnianiu swoich potrzeb seksualnych na młodych osóbkach, które w każdej chwili mogą dostać przez takie coś załamania nerwowego. Między innymi dlatego właśnie, ja nie widziałam w Hyde’zie tego złego, którego się trzeba pozbyć, tylko bardziej Anioła Sprawiedliwości walczącego o dobro umysłów ludzkich. WIĘC PRZEZ CAŁĄ DRUGĄ CZĘŚĆ SCENY, W KTÓREJ POJAWIA SIĘ HYDE, BISKUP STAJE JAK WRYTY, A NELLIE ZOSTAJE „SPŁOSZONA”, DOPINGOWAŁAM HYDE’OWI, ŻEBY ŁASKAWIE SKOPAŁ MU TEN GŁUPI ZAD I, ŻEBYM NIE MUSIAŁA WIĘCEJ STAWAĆ PRZED OBLICZEM DUCHOWNYCH W TYM MUSICALU!!!!!! A Nellie nikt już więcej nie widział i bardzo dobrze, gdyż ona była kolejnym el debil w tym spektaklu (pozdrawiam serdecznie panią Garlińską-Ferenc). 
I teraz… omówimy sobie scenę, przez którą cały spektakl rozpadł się na cztery minuty (ale potem się na szczęście odratował). Znaczy… nie, żeby coś! Fabuła tego musicalu jest serio genialna! „Teatr Muzyczny” w Poznaniu, ja naprawdę kocham, jak wy wystawiacie te musicale, tylko, że… PO CO WSTAWIACIE TAM SEKS!!!!!????? Ale powolutku.  Dla niekumatych – wytłumaczę. Otóż, jeżeli ktoś (jakimś cudem!) przeczytał wstęp i „przed recenzją”, to zapewne pamięta, że mówiłam o wątku fabularnym, w którym postacie Hyde’a i Lucy miały ze sobą… no… DELIKATNIE MÓWIĄC, aż zanadto bliski kontakt cielesny. I w drugiej z tych scen (bo było ich trzy) poświęconej ich „relacji” (w oryginale nowojorskim) mamy scenę, w której Hyde przychodzi do… tego burdelu (wiem, że jestem zbyt bezpośrednia, PRZEPRASZAM WSZYSTKICH WRAŻLIWYCH)… i… i tam jest Lucy… i ona go chyba gdzieś tam zauważa… i sobie z nim tam gada (a, bo dookoła jest jeszcze w cholerę ludzi). W angielskim oryginale mamy nie tylko rzucanie DZIWNYMI tekstami do Lucy przez Hyde’a i strach naszej… dziewczynki, ale też mamy gadkę o tym, że Hyde jej mówi, że jemu jest przykro, bo ona się nim nie interesuje, i że on się załamię, kiedy on będzie w potrzebie a ona mu nie pomoże. I pierwsze, co się u mnie włączyło, to współczucie… ALE… już ostatnim tekstem się przeraziłam. Ponieważ… no… jakby to powiedzieć… była to najzwyczajniejsza w świecie… groźba śmierci… tylko, że ubrana w bardzo ładne słowa J (eee, tak. dokładnie! nie straciliście umiejętności czytania). I później jest piosenka. I wiadomo. Jest piosenka, aktorzy śpiewają, itd. I w oryginale mamy taką „choreografię”, że facet… sobie… tańczy… z laską w ramionach… i to tyle, jakby… nie ma nic ciekawszego, ALE jednocześnie też nic bardziej zboczonego. Kiedy zaczęłam brnąć bardziej w Internet i doszukiwać się różnych coverów tego utworu, natrafiłam na najróżniejsze – angielskie, nie angielskie. LECZ… natrafiłam na kilka naprawdę zboczonych, męczących dla aktorów coverów, wyłącznie z jednego powodu – tam te dwie postacie (powiem brzydko, nie będę oryginalna w słownictwie)… udawały scenę seksu. Przepraszam za absurdalną bezpośredniość. 
Zobaczyłam również kilka naprawdę fajnych i naprawdę okej coverów (ale niektóre, m. in. bułgarska wersja, po prostu jest słaba!). Jak bardzo pod wpływem działania tych słynnych białych tabletek musieli być scenarzyści, żeby wymyślić taki absurd i takie ohydztwo! Jeżeli rozumiecie już, o co mi chodzi, to teraz przejdziemy sobie do sedna omawiania przeze mnie tego fragmentu. 
Kiedy jechaliśmy autem te trzy godzin do Poznania (ojczym prowadził auto, a mama była tak zmęczona, że nie wiem co) i nudzenie się w domu znajomych od mamy, podczas kiedy rodzice z nimi rozmawiali, miałam już za sobą, łaskawie wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy (tak naprawdę oni nie mieszkają w Poznaniu, tylko zaskakująco małą ilość kilometrów od tego miasta, a w ogóle to na spektakl jechali z nami). Miałam dwa wymagania (i nie, nie były to wymagania typu: „Kostiumy mają być super, muzyka ma być super i w ogóle pod względem ścieżki dźwiękowej i oprawy wizualnej ma to być najlepsze na świecie”). Nie! Ja nie jestem typem widza, który ma takie wymagania! Najpierw musicie wiedzieć, że ja znam całą fabułę musicalu, ścieżkę dźwiękową i nawet wiedziałam dużo czasu przed tym, jak mamie wreszcie te bilety udało się znaleźć, że w ogóle istnieje polska wersja tego przedstawienia. PO PROSTU BARDZO zżerał mnie smutek, kiedy się dowiedziałam, że już w 2017 mieli zamiar to ściągnąć z afisza, a jakimś cudem spektakle jeszcze były. Pewnie spytacie teraz: „Skoro wiesz o tym musicalu niewyobrażalnie dużo, jeżeli nie wszystko, to czemu chciałaś w ogóle iść na niego?”. A, no, dlatego, że chciałam zobaczyć, jaki jest rezultat ich pracy, jak pracownicy teatru podeszli do tego tematu i jak to wszystko zostało zrobione. Dobra, przejdźmy do wymagań. Jak już mówiłam, miałam ich dwa, ale nie były to jakoś specjalnie wielkie oczekiwania wobec sztuki, bo ja takich nie mam, ZWYCZAJNIE NIE JESTEM TYPEM WYBREDNEGO WIDZA, JAKIM JEST WIĘKSZOŚĆ LUDZI. Pierwsze oczekiwanie, to to, żeby przy moim podejściu (żebyście się nie pogubili, obsada w tej wersji spektaklu częściowo jest podwójna) główną rolę grał Janusz Kruciński. Tak, zgadza się! Żeby w doktora Jekylla wcielał się nie kto inny, jak ten konkretny aktor. Czemu? Ponieważ z tego, co udało mi się wyszukać i z tego, jak dużą wiedzę posiadłam na temat poznańskiej wersji tego musicalu, NIE MA CZŁOWIEKA, KTÓRY BY TĄ ROLĘ ZAGRAŁ LEPIEJ OD NIEGO! (co oczywiście NIE oznacza, że zaczęłabym rzucać pomidorami w Damiana Aleksandra w tejże roli!). A drugie wymaganie było już troszkę bardziej wybredne, ale nie chciałam po prostu męczarni zarówno dla mnie, jak i aktorów. A mianowicie: modliłam się całe pół godziny i piętnaście minut jechania przez nas samochodem pod teatr, wchodzenia tam i czekania, aż się zacznie: „Teatr Muzyczny w Poznaniu, BŁAGAM, nie spieprzcie mi tego utworu! Nie każcie mi oglądać seksu w scenie z utworu „Niebezpieczna Gra”! PROSZĘ, zróbcie to jakoś normalnie!!”. No i teraz: czy te wymagania się spełniły? Pierwsze – owszem, tak! Zobaczyłam na scenie Krucińskiego w roli Jekylla/Hyde’a i jarałam się tym, jak jasna cholera. Jego faktyczne możliwości z głosem związane odkryłam dopiero zaraz po „Transformacji”… i, uwierzcie mi… BYŁAM TAK ZASKOCZONA, KIEDY OKAZAŁO SIĘ, CO SIĘ OKAZAŁO, ŻE AŻ PRAWIE SPADŁAM Z TEGO FOTELA!!!!!! Znaczy ja już wcześniej wiedziałam, że on ma super głos, ale mój mózg zwyczajnie nie obliczył opcji, że… ten aktor AŻ TAK podszlifował swoje umiejętności od 2008 (nigdy tego ryku nie zapomnę, na zawsze zapisał się w mojej pamięci, J). A potem karmią nas najlepszym utworem w całym musicalu. Teraz drugie wymaganie! Otóż… nie! Nie, nie spełniło się! Ta scena wyglądała źle! Brzydziłam się nią, że nie wiem, co. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że targały mną największe wyrazy współczucia do pana Krucińskiego i do pani Wiejak, bo było widać, że ich psychiki po prostu mają dosyć! Jedyne, co mnie powstrzymało od darcia się wniebogłosy, żeby mnie wszyscy usłyszeli, to piosenka i głosy aktorów - próbowałam wsłuchiwać się w utwór. To mnie jedynie ratowało, i sprawiało, że to zło było chociaż przemieszane z dobrem! Ale z Januszem Krucińskim i z Martą Wiejak ta scena wyglądała po prostu źle – nie lepiej, nie gorzej! Ale na szczęście nie zepsuło to musicalu, jako całość, bo kiedy do akcji po raz drugi (i ostatni) na scenę wkroczył Łukasz Brzeziński w roli Spidera (śpiewający z chórem „Fasadę - Repryzę 2”) i usłyszałam jego głos, to wtedy pomyślałam: „Tak! Przeżyło! Nie będę musiała na recenzji okrzyknąć go złym musicalem, jest!!!”. A potem do końca było już tylko lepiej – naprawdę bardzo dobrze, jak przed tą sceną! Teraz omówimy sobie kreowanie postaci narzeczonej głównego bohatera, Emmy Carew. Na początku trochę o postaci. Emma jest delikatna, jednocześnie bardzo stanowcza w swoich działaniach, miła i współczująca, powinna mieć w sobie ogrom emocji, ale mimo to, jakimś cudem nie daje się za bardzo wykazać grającym ją artystkom, ponieważ nie wybrzmiewa tak bardzo, jak Lucy. Jak oglądałam realizacje spektaklu z różnymi artystkami z różnych krajów (m. in: Andrea Rivette (Stany Zjednoczone), Christine Noll (Stany Zjednoczone), Alona Szostak (Polska), Rina Chinen (Japonia)), to wszystkie aktorki grały zajefajnie, tylko, że… nie mogły się za bardzo wykazać ze względu na EKSTREMALNIE ZMINIMALIZOWANE występowanie Emmy w fabule, nawet w scenach, w których jest jedną z najważniejszych postaci! Teraz przyszedł czas na omawianie kreowania tej postaci przez Edytę Krzemień. Edyta Krzemień to aktorka, którą odkryłam w razie odkrycia polskiej wersji najbardziej dochodowego musicalu w historii, czyli „Upiór w operze” autorstwa Andrew Lloyda Webbera. I… naprawdę! (przepraszam, pani Edyto, nie chce być tym złym człowiekiem, który to napisze!) Krzemień rolę Emmy gra po prostu, o ściany rozpacz, średnio! Doszukałam się niesamowitej sztuczności, emocje… również bardzo sztuczne. Jedyne, co ta aktorka ma dobre, to głos. Jej głos jest okej, w porządku. Jak patrzyłam sobie na scenę z utworu „Weź Mnie, Jeśli Chcesz”, to… ała! Powiało z niej sztywnością i niesamowicie udawaniem, że się coś robi na scenie. Jedyne, co ją od degradacji z mojej strony ratowało, to jej głos, który był dobry, w porządku. Utwór „W Jego Oczach” – nie! Zdecydowanie bardziej wolałam wsłuchiwać się w partie Marty Wiejak (a ona rolę Lucy grała przecudownie pod każdym aspektem!). Jednak zło pomieszane z dobrem ta aktorka mi dała śpiewając w solówce utwór „W Naszym Dawnym Śnie”. Więc jeżeli jeszcze kiedykolwiek uda mi się pójść jeszcze raz, to będę się modlić, żeby zobaczyć w tej roli Ewę Łobaczewską (no chyba, że ona również okaże się grać średnio). Na koniec chciałabym jeszcze omówić pewne kwestie, których mogliście nie zrozumieć. Dla mnie ten musical, jako całość wypadł FENOMENALNIE PO PROSTU! 
Choreografia i scenografia to jest po prostu złoto! Muzyka się minimalnie różniła od oryginału i to dobrze. Musicie jeszcze wiedzieć, że ja KOCHAM słuchać wokalistów z głosami rockowymi (w większości są to mężczyźni oczywiście, bo jakimś cudem kobiety zwykle tego nie potrafią. Jedyna w Polsce wokalistka z rockowym głosem, jaką udało mi się odkryć (poprzez oglądanie programu „Mam talent”), to Agnieszka Chylińska. Więc ja JARAŁAM się Januszem Krucińskim (jeszcze te jego śmieszki w tle – Boże Święty, tak mnie ciary przechodziły, że aż miałam ochotę się okryć kocem!) i Łukaszem Brzezińskim. Więc chyba nie dziwne, że najbardziej podobały mi się te utwory: „Żyć!”, „Żyć! (Repryza)”, „Fasada (Repryza 2)”, „Czułość i Tkliwość (Repryza)” i „Konfrontacja”. Co prawda inni aktorzy również wypadli super (przynajmniej pod jednym względem), ale Brzeziński i Kruciński – cudo! Mogłabym ich słuchać non stop! Chciałabym jeszcze dodać, że niestety większość ludzi uznałoby, że pokazywanie śmierci, przemocy, przeistaczania się w złego, czy ogólnie mroku jest chore, więc wybraliby wesoły musical „Koty”. Znaczy, boże broń, nie chodzi mi o to, że każdy ma lubić schizy, nie! Po prostu taki sobie „Upiór w operze”, który NIE JEST oryginalny pod względem lekcji, jakie z sobą nosi (bo, okej! co prawda uczy tolerancji, ale w zupełnie ten sam sposób, co reszta dzieł fantastyki rozrywkowej - w nudny sposób, nie pokazuje historii sensowniej. Główny (i w przypadku „Upiora” jedyny) wątek kreci się tylko wokół „miłość, odbijanie komuś palmy, bicie się o kobietę, głupota, miłość, odbijanie komuś palmy, bicie się o kobietę, głupota”, to się już robi NUDNE (OCZYWIŚCIE BIORĘ POD UWAGĘ TEŻ TO, ŻE WIELU OSOBOM SIĘ TO DZIEŁO PODOBA, SPOKOJNIE!), muzykę ma tym DLA MNIE złą, że ja nie cierpię muzyki klasycznej, a jedyne tam piosenki, które jakoś mnie zaciekawiły to: „Oveture”, „The Mirror”, „The Phantom Of The Opera”, „Music Of The Night” i „Down Once More/Truck Down This Murderer”. A mimo zupełnej bezwartościowości odniósł on oszałamiający sukces. Pewnie spytacie: „Czemu?”. BO… ludzie lubią o miłości oglądać różne rzeczy! Lecą na samo to, że jest „miłość, miłość, muzyka klasyczna”, nie obchodzi ich, że tam nie ma nawet jednej ważnej życiowej lekcji. I ja z kolei STRASZNIE NIENAWIDZĘ ludzi, którzy twierdzą, że „Jekyll i Hyde” to nudny musical, bo się czymkolwiek wyróżnia, nie ma jednego wątku (tylko kilkanaście), jest przemoc i dużo ważnych życiowych lekcji, które naprawdę warto wykorzystać. I ja za to właśnie lubię ten musical, a został on strasznie niedoceniony, „bo nie ma gościa któremu drugi gościu zabrał panienkę”. OGARNIJCIE SIĘ!!!!! Z tego spektaklu wyciągnęłam dużo ważnych lekcji, a spodobało mi się m.in. to, w jaki sposób przebieg akcji tłumaczy widzom o nieuniknioności zła i śmierci (wszyscy umrzemy, J). Podobało mi się również to, że jest poprzez głównego bohatera pokazane, jak człowiek desperacko próbuje uciec od zła i, że tego się nie da zrobić (sorry, nie staniesz się świętym człowiekiem, nie usuniesz z siebie całej niemoralności). Również jest pokazane, jak bardzo osoby wpływowe umieją manipulować i doprowadzają ludzi do absurdalnej głupoty, czy, że pod żadnym pozorem nie należy ufać obcym (nie wiadomo, jak mili by byli dla ciebie), bo skończysz w mogile, i wiele, wiele innych. Ja również kocham tą sztukę, przez jej bardzo mroczny klimat. Podsumowując ten musical był dla mnie super pod każdym względem i chcąc wytłumaczyć np. młodszemu koledze o problemach dotyczących ludzkiego umysłu, wybrałabym właśnie ten konkretny musical, bo jest on również idealną lekcją etyki dla niezbyt pojętnego o takich rzeczach dziecka, więc spokojnie pokazałabym to pięciolatkowi (oczywiście tłumacząc mu wszystko, czego nie rozumie).
Mam wielką nadzieję, że ktoś usłyszy mój głos i to przeczyta (a na musical poszłabym jeszcze raz, J). Jestem również okropnie ciekawa co wy myślicie na temat tych wszystkich rzeczy, które omówiłam. Zobaczymy, może komuś się to  spodoba, nie wiem. I cieszę się, że mogłam być na tym spektaklu.