Nie! Jeżeli od was, Webber i Prince, nie otrzymuję żadnych
starań, to ja się też nie będę starała z kłamaniem, że wasz musical mi się
podoba. Dzisiaj nie będzie fajnych i na luzie żartów z twórczości tych, którzy
dzieło tworzyli. I możecie się w dzisiejszej mojej recenzji pożegnać z chwaleniem
całokształtu dzieła i NIE narzekaniem ciągłym o treści: „Ja nie mogę, jakie ci
twórcy STWORZYLI ZŁO”. Jeszcze żaden musical mnie tak nie wnerwił, jak ten (a
byłam na trzech, z tym włącznie J). Czemu? Z dwóch powodów - po
pierwsze: nie wyróżnia się niczym od klasycznych historii o miłości, po
drugie:… aż niepojęte jest, jak bardzo… ohydnie głupio próbującym ci wcisnąć
to, że jest fajną rozrywką i (o dziwo!) jakimś niezwykłym zrządzeniem losu udanym
skokiem na kasę, „The Phantom Of The Opera”, czyli „Upiór w operze”, jest!
Musical „The
Phantom Of The Opera” został stworzony przez kompozytora Andrew Lloyda Webbera,
po tym, jak dużo zysku przyniosła mu pop-opera „Koty” (ang. „Cats”). I ten
musical, podobnie jak wspomniane wcześniej przedstawienie operowe, zarabia TYLE
HAJSU, że aż ludzie zaczęli patrzeć już tylko na dochód i liczbę wystawień na
Broadway’u danego dzieła i na tej podstawie (bardzo to głupie) stwierdzają, czy
musical jest dobry, czy zły. Dobra, nie
ważne, przejdźmy do tematu! Byłam na tym w Białymstoku w „Operze i Filharmonii
Podlaskiej” i miałam obawy, ale… spodziewałam się, że mnie zaskoczą i że będzie
lepiej. A tymczasem tutaj, nie dość, że serwują mi niezbyt fajną rozrywkę dla
mnie, to jeszcze zło na tacy. Ja z każdą sekundą trwania spektaklu myślałam
„No, Jezus, Maria! Niech to się już skończy!”. Po pierwsze: SKOŃCZCIE Z TYMI
HISTORIAMI O MIŁOŚCI DWÓCH OSÓB, ALBO O BICIU SIĘ O KOBIETĘ MIĘDY JEDNYM
FACETEM, A DRUGIM, TO JUŻ DAWNO POWINNO WYJŚĆ Z MODY, TO JUŻ JEST NUDNIEJSZE OD
SŁUCHANIA KSIĘDZA W KOŚCIELE! NA, SERIO! OPERA I FILHARMONIA PODLASKA,
WYSTAWCIE COŚ LEPSZEGO! Po drugie: ja już miałam styczność z różnymi
romantycznymi opowiastkami miliard razy, np.: „Romeo i Julia” Williama
Shekspeera. Teraz jeszcze robicie musical na podstawie kolejnej lovenady –
(KSIĄŻKA!) „Upiór w Operze” Gastona Leroux. Po co? Nie rozumiem, czemu ludzie
nadal na to lecą! W tym nie ma nic nadzwyczajnego! Wy teraz pewnie
pomyśleliście, że „Ooo! Ty nie rozumiesz, tu nie chodzi o miłość, tylko o
pożądane Upiora względem głosu Christine, i o odrzucenie”. No, teoretycznie –
tak. Ale w praktyce to są najmniej ważne elementy w całokształcie fabuły.
Najważniejszy element to z kolei to, że nasza panna Daae nie może się
zdecydować, czy wybrać wicehrabiego de Changy, czy swego mentora, „Ducha
Opery”, którzy obaj czują do niej jakiś rodzaj miłości. Fabuła jest prosta.
Młodziutka i ładniutka sopranistka paryskiego „Opera House”, Christine Daae,
zostaje nową divą opery, po tym, jak nielubiana przez nikogo „stara” diva, La
Carlotta, wynosi się (i widzowie chociaż na chwilę mają tą postać z głowy). Po
występie publicznym dowiadujemy się o przyjacielu Christine, wicehrabim Roulu de
Changy i o więzi śpiewaczki z przyjaciółką, Meg Giry oraz madame Giry. Roul i
Christine spędzają razem czas w pokoju dziewczyny (od razu mówię: niech nie
kojarzy wam się to z… sami wiecie czym, bo tego w fabule nie ma). Kiedy Roul
wychodzi na chwilę Christine jest przyzywana do lustra przez tajemniczy głos
uczłowieczonego demona, jej „nauczyciela muzyki”, Upiora Opery (ciekawostka:
jego imię brzmi Eryk, ale w musicalu nie ma o tym wzmianki), którego ona
określa wszystkim, jako Anioła Muzyki. Christine schodzi z Upiorem do podziemi
teatru (które ten zamieszkuje) i tam przeżywa wiele zaskakujących przygód
(m.in. dowiaduje się o tym, że Upiór zakochał się w jej głosie i, że ma dziwnie
zdeformowaną lewą połowę twarzy, którą ukrywa pod maską). Wkrótce prowadzi to
do wielu… niezbyt fajnych rzeczy w budynku opery. Potem Upiór porywa naszą
Christine i żąda od niej wyboru – on albo Roul. Kończy się na tym, że
Christine, cholera wie, po co, zaczyna się całować z Erykiem, po czym ten
pozwala obojgu młodych odejść i znika. Tyle! Jak dla mnie niezbyt imponujące. A
JEDNAK NIE WIADOMO CZEMU TEN TYTUŁ CIESZY SIĘ MIANEM NAJLEPSZEGO MUSICALU W
HISTORII! Do tego, czemu, twierdzę, że „Upiór…” to nienajlepszy musical,
przejdziemy za chwilę. Najpierw pogadamy o plusach tej produkcji (bo są, ale
prawie nic nie znaczące dla mnie). To co na pewno mnie ratowało to to, że
efekty specjalne utworzone głównie ze scenografii i choreografii były
fantastyczne! Wizualnie to wyglądało świetnie i mega spektakularnie. Kostiumy
też były super. Miałam do czynienia z naprawdę ładnymi widokami. Ale ładne
widoczki są zwykle dla mnie najmniej ważne, olać ładne widoczki. Drugą fajną
rzeczą była obsada. Aktorzy grali super, po mimo tego, że niemal wszystkich
widziałam pierwszy raz na oczy i nawet o nich nie słyszałam. Dwóch aktorów
jestem na stówę pewna, zarówno z wyglądu jak i z głosów, wiedziałam, że to oni,
a mianowicie w rolach Upiora i Christine – Damian Aleksander i Edyta Krzemień.
Jak zobaczyłam panią Edytę, jako Christine, to myślałam sobie „Super!”, bo to
właśnie ją chciałam w tej roli zobaczyć. Jeżeli chodzi o postać Upiora, to
pokładałam nadzieję w zobaczenie Tomasza Steciuka. Czemu? Bo z materiałów
wiedziałam, że nadaje się do tej roli najbardziej. „Niestety” jednak okazało
się, że trafiłam na Damiana Aleksandra. Specjalnie dałam niestety w cudzysłów,
bo choć, chciałam bardzo zobaczyć na scenie pana Tomka, przekonałam się, że nie
można nie być zadowolonym z tego, co na scenie wyczynia pan Damian. Jeszcze
powiem, że Edyta Krzemień jest świetną aktorką, jedyna rola, jaka jej tak
średnio wyszła, to rola Emmy z „Jekylla i Hyde’a”. Jeżeli chcecie wiedzieć
dlaczego, to zachęcam do zajrzenia w notkę, w której recenzuję właśnie ten
musical. Ale rola Christine wyszła tej aktorce całkiem fajnie. Trzecią naprawdę
wspaniałą rzeczą były utwory. Muzyka do tego musicalu jest przepiękna.
Najlepsze utwory wg. mnie to: „Lustro”, „Upiór Opery”, „Noc Muzykę Gra”, „Stąd
Odwrotu Nie Ma Już” i „Jeszcze Raz Loch Rozpaczy/To Zbrodniarza Trop”. Piosenki
są bardzo dobre, mają bardzo ładne podkłady, i pięknie przetłumaczony tekst (a
jeszcze z tymi mocnymi głosami aktorów, to już w ogóle wyglądało to świetnie).
To tyle! Koniec plusów tej produkcji. Teraz przechodzimy do minusów. Jest ich
dużo. Głównie to, że niezbyt mądre zachowania postaci są niczym nieuzasadnione,
odwrotnie było w przypadku „Jekylla…”, a nawet tą… niezwykle odrażającą i żenującą
scenę łóżkową, da się jakoś logicznie uzasadnić. Ale wracamy do „Upiora…”! Podam
wam przykład głupoty z utworu „Lustro”, demon Eryk przyzywa Krystynę do tego
lustra, a ta, jak zahipnotyzowana zaczyna powoli sobie podchodzić (jak pani
Edyta podniosła tą rękę, to to wyglądało tak głupio) i w ogóle nie zwraca uwagi
na to, co się wokół niej dzieje. Czemu ona się nie zastanawia, co to za głos i
skąd on dochodzi, tylko bezmyślnie podchodzi? Gdyby mnie jakiś podejrzany głos
wzywał, to ja bym nie wyglądała, tak jak bym zobaczyła na przykład puszkę z
colą wielkości wieżowca, w którym mieszka moja babcia. Teraz kolejne
zachowanie, które mi się nie spodobało! Jak jest piosenka „Noc Muzykę Gra” to,
jak Upiór śpiewa, żeby Christine się poddała tej całej jego „ciemności”, to ona
się go bezmyślnie słucha, nawet nie myśli, czy to będzie dla niej dobre, czy
nie, po prostu to robi. Ja, kiedy to zobaczyłam, to sobie pomyślałam: „Boże
Święty, kobieto, ty jesteś z Półwyspu Arabskiego, że robisz wszystko, co ci
każe facet!?”. Ja na jej miejscu bym podziękowała już przy wzywaniu. Ostatni
przykład! Kiedy jest utwór „Stąd Odwrotu Nie Ma Już”, to JAKIM CUDEM nikt nie
zauważył różnicy (chociażby w budowie ciała) między Upiorem, a tym… fałszujący
śpiewakiem, w roli Don Juana (nawet przed Christine musiał się dopiero
ujawnić!). Jak to się stało, że wszyscy się zorientowali, że to on dopiero w
momencie, jak Christine ściągnęła mu maskę!? Jak? Dlaczego oni, żeby się
zorientować potrzebowali dopiero bezpośredniego pokazania im tego? A w ogóle,
nie rozumiem, czemu, tam każda jedna postać musi się chociaż na 10 sekund stać
głupia! Teraz łaskawie przedstawię wam logikę świata „Upiora w operze” widzianą
moimi oczami:
1. Nie dostrzegasz czegoś, dopóki, nie pokażą ci tego
bezpośrednio!
2. Zdarzy ci się w ogóle nie mieć mózgu – bezmyślnie słuchasz
się tego, kto ci każe zrobić cokolwiek, a żebyś się ogarnął musi cię dopiero
ktoś powstrzymać!
3. Czyś ty mądrym, czyś ty głupim, zawsze cię bezmyślność
zgubi!
Tak prezentuje się lista zasad logiki świata przedstawionego
w tym musicalu (mam nadzieję, że ostatnia zasada, w formie wierszyka, mi wyszła
J).
Ten musical, to zbiór scen polegających na głupim zachowaniu
przynajmniej jednej postaci z utworami tylko jeszcze bardziej potwierdzającym
głupotę danego bohatera. Postacie dodane do musicalu (dwaj dyrektorzy opery,
epizodyczni śpiewacy, La Carlotta) są z księżyca wzięte oraz są tylko wisienką
na torcie żenady, głupoty, nonsensu, bezmyślności i braku samodzielnego
myślenia u wszystkich postaci. Ten ostatni problem chciałabym omówić. Bardzo
przepraszam, ale w musicalu „Upiór w operze” żadna z postaci nie umie samodzielnie
myśleć - dosłownie nikt!!!! Każdy komuś lub czemuś podlega! Upiór podlega
własnym urojeniom psychicznym, Christine podlega Upiorowi, Roul podlega
zarządowi teatru, dyrektorzy opery podlegają stereotypom, La Carlotta podlega
własnej głupocie, śpiewacy podlegają Carlottcie, Meg i tancerki podlegają
madame Giry, a madame podlega współczuciu kierowanemu do Upiora!
Na koniec chciałabym powiedzieć, że ten spektakl nie
sprawił mi prawie żadnej przyjemności, więc proszę, nie miejcie pretensji do
mojej osoby, że recenzja składa się tylko na niecałe 4 strony i że według mnie
„Upiór w operze” to jedna wielka kopalnia głupoty w zasoby swe bardzo bogata.
Wiele osób to kupiło, ja, natomiast, nie, i bardzo współczuję aktorom, że
musieli grać takich błaznów. Zobaczymy, może następny musical będzie lepszy,
jak na razie I’m angry! Nie musicie się z tym zgadzać, ale chyba przynajmniej
wiecie, już, że nie każdy lubi to, co wszyscy. To tyle z mojej strony.
Trzymajcie się,
pa!