Okej! Wiem, że napisałam już recenzję tego spektaklu, ale recenzja, jak recenzja – nie ma za bardzo co pisać. A tak bardzo mi się ten musical podoba, że aż żal nie pogadać z wami o najmniejszych smaczkach i szczegółach, oraz nie popróbować znaleźć drugiego dna. Mam nadzieję, że czytaliście już moją recenzję, a jeżeli nie… TO NADROBIĆ JAK NAJSZYBCIEJ. Dzisiaj poanalizuję różne fragmenty, poemocjonuję się trochę i będę wam mówić, czym się w tej sztuce jarałam. Ale dosyć już tego wstępnego gadania i bez zbędnego przedłużania lecimy z analizą, małymi spoilerami i moimi emocjami przy spektaklu. Zapraszam!
Poznański Teatr Muzyczny charakteryzuje się m.in. tym, że w sztukach wystawianych przez ten teatr najładniejsze są choreografia (brawa dla Pauliny Andrzejewskiej), scenografia (czapki z głów dla Mariusza Napierały) i kostiumy (niskie ukłony dla Agaty Uchman). „Akompaniator”, „Madagaskar (Musicalowa Przygoda)”, czy „Evita”… kurde! W Teatrze Muzycznym w Poznaniu m.in. to są spektakle technicznie wykonane bardzo dobrze. I jest za to komu dziękować! Podziękowania należą się dyrektorowi, czyli panu Przemkowi Kieliszewskiemu, realizatorom spektakli, jak i najróżniejszym aktorom grającym w tych produkcjach. „Jekyll i Hyde” jest musicalem tak niezasłużenie zapomnianym przez wszystkich, a jeżeli się go obejrzy i jest wykonany (że powiem brzydko) z jajami, to tak bardzo chwytającym cię za serducho (i nie mam tu na myśli wyłącznie wzruszenia, również emocji o wiele brutalniejszych), że aż jest to musical jedyny w swoim rodzaju. No… przepraszam bardzo, ale ja jeszcze nigdy w życiu nie spotkałam się z tak oryginalnie opowiedzianą i tak dobrą historią. Ten musical jest szambem wrzuconych do jednego gara i porządnie zamieszanych najróżniejszych emocji. Fabuła (wbrew pozorom!) nie jest wcale taka prosta! Wildhorn mógł machnąć na to ręką i zrobić tak, że jest dobry gościu, jest zły gościu i oni się biją. Ale nie! On znowu się postarał (jak przy każdym swoim musicalu) i opowiedział fabułę w nietypowy sposób, dał dwie perspektywy na jakąś postać, nie poszedł na łatwiznę i opowiedział strasznie dużo problemów w jednej historii, przedstawiając je w brutalny sposób i waląc drastycznością tych problemów widzowi prosto w twarz. Musicale Franka Wildhorna zwykle są bardzo oryginalne pod każdym względem, są luźnymi adaptacjami wcześniej stworzonych dzieł, są bardzo dobre, ale żaden z tych musicali nie odniósł dużego sukcesu, a nawet wręcz przeciwnie – nie jest znany prawie wcale.
Dowodem, że Wildhorn tworzy równie mało znane, co dobre
musicale, jest np.: „Hrabia Monte Christo”, czy „Rudolf: Afera Mayerling”. Wracając
do tematu, „Jekyll i Hyde” jest musicalem o bardzo zróżnicowanym zasobie emocji
i posiadającym bardzo nietypowy sposób opowiadania historii (w sensie: tego
jest tak dużo, tak dynamicznie to leci i tak szybko przechodzi się z jednej
sceny na drugą, że aż widzowi czasami ciężko jest nad akcją spektaklu nadążyć).
Więc oprawa wizualna tego musicalu musi być zróżnicowana tak samo, jak emocje,
tak samo dynamiczna, jak akcja i w niektórych scenach tak samo straszna, jak
klimat musicalu. To samo tyczy się muzyki i tańca. I czy wg mnie, teatr
poznański się w tej kwestii postarał? Oj, tak! Można by rzec, że najbardziej ze
wszystkich teatrów na świecie, jakie kiedykolwiek „Jekylla…” wystawiały.
Kostiumy były bardzo ładne. Ja będąc na spektaklu bawiłam się znakomicie
głównie przez to, że… wizualnie, muzycznie i choreograficznie było to tak
dobrze zrobione i historia była opowiadana w tak bardzo niespotkany sposób… że
ja oglądając musical, jako całość czułam… ja wszystko czułam. Dosłownie. W
scenach, w których powinnam się bać - bałam się, w scenach przeznaczonych do
śmiechu (a było ich bardzo mało) śmiałam się, w scenach smutku - się smuciłam,
a w scenach zachwycających się zachwycałam. I ja idąc do teatru modliłam się
chyba z pół godziny: „Teatr Muzyczny w Poznaniu, błagam was, nie spieprzcie mi
tej historii”. I ja się czułam, jakby moje błagania zostały… więcej, niż wysłuchane…
zostały spełnione w sposób, w jaki ja bym się w życiu nie spodziewała, że
zostaną spełnione. Teraz omówię scenografię. Powiem wam, że ja miałam do
czynienia z bardzo pięknymi dekoracjami. Przykładowo jak mamy sceny z
laboratorium Jekylla, to ja się rozpływałam patrząc jak dobrze i z jakim sercem
zostały zrobione te wszystkie jakieś fioleczki, nie fiołeczki, jakieś półeczki.
Jeszcze jak te sceny z laboratorium się kończą, to ten stół ci się tak rozsuwa,
na dwie części się dzieli. No, super! W ogóle to, co zrobił Mariusz Napierała
jest godne podziwu i pokazuje, że realizator się starał, żebym ja się dobrze
bawiła i nie narzekała ciągle: „Ja pierdziele! Ale te widoki nadają się na
śmietnik!”.
I tutaj przechodzimy do kolejnej rzeczy. Najwięcej roboty
odwalają tutaj aktorzy i ich głosy. Omawiając aktorów i to jak grali będę
omawiała po kolei trzy role i grę każdego z aktorów grających te trzy postacie.
I zaczniemy od postaci, którą cała fabuła stoi, czyli postaci tytułowej. Rola
doktora Henry’ego Jekylla i Edwarda Hyde’a jest wg mnie, jedną z najbardziej
trudnych do zagrania postaci pod względem już samego charakteru każdej z obu
stron natury człowieka. Bo aktor ma w tym momencie do zagrania naukowca z
lekkim załamaniem nerwowym (bo mu ojciec zmarł na chorobę psychiczną), który
jest dobry, poczciwy, asertywny, konsekwentny, utrzymuje bardzo fajną relację
ze swoim przyjacielem, pokochał z całego serca narzeczoną, pomaga w potrzebie,
jest filantropem i szczerze nienawidzi partii rządzącej Londynem, która składa
się z bandy manipulatorów i hipokrytów, i chce coś z nimi zrobić, bo wie, że to
co robią jest chamskie. Z drugiej jednak strony aktor musi przedstawić na
scenie chorego psychicznie, sfrustrowanego, brutalnego mordercę, który jest
mizantropem (w 99%), jest bezlitosny, agresywny, strasznie uwodzicielski,
szybko się denerwuje, nie umie się przed niczym pohamować, chce sam wymierzać
sprawiedliwość, który jednocześnie namiętnie się stara o to, żeby ktoś go
zauważył, docenił, więc uwodzi prostytutkę (bo liczy, że ona go pokocha), który
wytępia szumowiny rządzące krajem, bo chce, żeby było normalnie i chce dać
Jekyllowi do zrozumienia, że „Nie, typie! Nie wniosę się z ciebie, bo jestem
częścią ciebie, a poza tym też chcę żyć w normalnym świecie!”. Więc już samo przedstawienie
charakteru dwóch różnych postaci jest trudne, a co dopiero modulowanie głosem.
Główna rola w musicalu „Jekyll i Hyde” wymaga od aktora nie tylko
przedstawienia postaci. Wymaga również odpowiedniego modulowania głosem, więc
bardzo szerokiej skali głosu (zarówno, jeżeli chodzi rodzaje głosu, jak i
możliwości intonacyjne) i bardzo wytrzymałego gardła. Jak dla mnie Janusz
Kruciński idealnie dźwignął na plecach ciężar wymagań, jakie mu ta rola
postawiła. Bo w żadnej innej produkcji nie ma tego uderzenia głosem aktora. Przykładowo
David Hasselhoff to była tragedia, ponieważ po pierwsze: Hasselhoff w ogóle się
do takich ról nie nadaje, ma kompletnie nie to gardło, po drugie: reżyser nie
potrząsnął nim i nie nawrzeszczał mu „Chłopie, błagam cię, postaraj się! Spraw
żeby widzowie się dobrze bawili, zrób coś ze sobą i weźże wyciągnij z tej roli,
co się da!”. Zamiast tego pan reżyser machnął na to ręką i rzekł mu „Rób, co
chcesz!”. Więc David Hasselhoff jako Jekyll i jako Hyde – dramat! A z kolei w
Poznaniu w przypadku Krucińskiego: ten aktor, po pierwsze, ma takie gardło, po
drugie reżyser nim potrząsnął i powiedział mu „Weźże zrób coś i się postaraj!”,
więc Janusz Kruciński przyłożył się i zagrał rolę idealnie. Więc aktor mając
cię walnąć w twarz swoimi możliwościami w tym przypadku to robi, przez co
dostajesz świetnego głównego bohatera i genialnego antagonistę. Dwa rodzaje
głosu jakie aktor tutaj musi przedstawić to: po pierwsze – ciepły, delikatny i
piękny, ale jakże stanowczy głos, po drugie: dynamiczny, mocny, agresywny,
głośny, momentami bardzo rockowy i nawet mega psychodeliczny głos. A to,
uwierzcie mi, nie jest wcale proste i wymaga ćwiczeń i cierpliwości. Ja, idąc
na spektakl, nie miałam jakoś dużych wymagań względem musicalu, wręcz, byłam
pewna, że to zostanie położone i będę mówić: „No, spoko, mogło być gorzej, ale
też nie było wystrzału”. A tu proszę! To było tak dobre, że aż wychodząc z
teatru myślałam sobie (i nadal tak myślę): „Chryste Panie, mój Boże, co ja bym
dała, żeby pójść na to jeszcze raz?”. Jednego się tylko bałam: MODLIŁAM SIĘ,
BŁAGAŁAM, żeby zobaczyć w głównej roli Janusza Krucińskiego. Ale nie dlatego,
że nie lubię Damiana Aleksandra, albo że uważam go za fatalnego aktora. W
życiu! Po prostu chciałam zobaczyć aktora, który nadaje się do tej roli
najbardziej i żeby były większe emocje. I ja widząc Krucińskiego na scenie od
razu wiedziałam, że będzie dobrze. I jak było? DUŻO, DUŻO LEPIEJ… niż się
spodziewałam. Utwór „Żyć!” był najlepszym utworem, zarówno jeżeli chodzi o
podkład, rytm, dynamikę (jeżeli o emocje chodzi), tekst, jak i o to, jak dobrze
aktor zaśpiewał utwór. Tak mi się to podobało, byłam tak zaskoczona (mówiłam
sobie w myślach do aktora: „Chłopie, jak dobry ty jesteś! Jak dużo
fenomenalnych rzeczy potrafisz zrobić!”) i tak się cieszyłam, że aż miałam
ochotę, wstać i bić brawo najmocniej jak mogę (a nie zrobiłam tego, dlatego, że
się bałam, że reszta widzów zacznie się na mnie dziwnie patrzeć… przepraszam…
taki ze mnie tchórz). „Żyć!” przebiło nawet „Konfrontację”. I ja mówię teraz
poważnie: po utworze zbierałam szczękę z ziemi. Po tym, jak obejrzałam w
Białymstoku „Upiora w operze”, wyżyłam się na twórcach w recenzji (jeżeli
chcecie poczytać, jakie, moim zdaniem, to było złe, zapraszam was do czytania
recenzji) i porównałam sobie te dwa tytuły oraz jak przeze mnie były odbierane
wysnułam wniosek taki: „Po prostu niebo, a ziemia!”
Kiedy oglądałam sobie przygotowania do spektaklu, to aktorzy
odtwarzający tytułową rolę, mówili jak ta rola jest trudna i, jak bardzo to
męczące. Zgadzam się, ponieważ efekt był niemal idealny, szczególnie jeżeli
chodzi o głos, a ile roboty Janusz Kruciński i Damian Aleksander w to włożyli,
to ja nie wiem, ale na pewno dużo. Aktor gra tak, że jest: cukiereczki,
cukiereczki, cukiereczki, cukiereczki, cukiereczki… I NAGLE „BACH!” CI ROCKIEM
PO POSTU, TAK NAGLE… a potem, mrok, mrok, mrok, cukiereczki, cukiereczki,
cukiereczki, i cukiereczki… a później zaś mrok… i mrok, mrok, mrok,
cukiereczki, cukiereczki, mrok, mrok, cukiereczki, mrok, mrok, mrok,
cukiereczki/mrok, cukiereczki, mrok, mrok i cukiereczki. To jest mała rzecz…
ALE: ŁAŁ! JAKĄ TO ROBI ROBOTĘ! I ja bym się nie obraziła (a nawet byłabym
szczęśliwa, że nie wiem co), gdyby przywrócili ten musical na afisz w Teatrze
Muzycznym w Poznaniu, bo warto.
Alter-ego Jekylla jest chyba najbardziej budzącym u mnie
szacunek antagonistą ogólnie w fikcyjnych dziełach. Dlaczego? Ponieważ Edward
Hyde z jednej strony mówi widzowi prosto twarz: „To JA jestem zły, to JA chcę
dla wszystkich źle, to MNIE masz, widzu, nienawidzić!”, a z drugiej strony robi
rzeczy które wykazują, że jest CO NAJMNIEJ sprawiedliwy. Przykładowo członków Rady
zabija, a Emmy i Uttersona to już nie, chociaż dostaje sceny w których mógłby
to zrobić bez większego wysiłku. Ja przez te wszystkie incydenty i rozłożony na
części pierwsze charakter postaci z jednej strony chciałam wbić tego zabójcę w
ziemię, a z drugiej strony wielbiłam go niczym Omańczycy swojego poprzedniego
sułtana (który zmarł kilka miesięcy temu XD).
Teraz rola Lucy. I tutaj miałam problem tylko z jedną rzeczą:
mianowicie, ja oglądając spektakl odczuwałam, że ta postać sama nie wie, czego
chce. Bo ona najpierw śpiewa, że się zakochała w Jekyllu, PO CZYM dobrowolnie
uprawia stosunek seksualny z Hyde’em… najpierw się smuci, że nie będzie mogła
się już nigdy spotkać z Jekyllem, PO CZYM postanawia całkowicie oddać się
Hyde’owi, kiedy ten za chwilę ma ją zamordować. Ale czy oznacza to, że ja nie
lubię tej postaci? W żadnym wypadku. Lucy ma bardzo złożony charakter i całkiem
dobry story-ark. I po mimo tego, iż na początku akcja spektaklu nie przedstawia
jej w najlepszym świetle, to i tak w miarę upływu czasu się zmienia i da się ją
lubić coraz bardziej. A co za tym idzie: Marta Wiejak wykreowała tą rolę
cudownie. Jeżeli chodzi o to kogo chciałam w tej roli zobaczyć, to zdecydowanie
Monikę Bestecką, ale Marta Wiejak trzyma poziom i daje radę. Podobało mi się też
to, jak pani Marta przedstawiła charakter Lucy, jako takiej, zachowującej się
czasami, jak 7-letnia dziewczynka, prostytutki, która tylko udaje obsesję na
punkcie mężczyzn, bo w rzeczywistości jej nie ma i chce czegoś więcej, niż
tylko „kasa, seks, kasa, seks”. I moment, kiedy śpiewamy utwór „Someone Like
You” był momentem, w którym moje serduszko przeżyło coś w rodzaju delikatnego
podgrzania spowodowanego słodyczą, aż wyciskaną strumieniami z tej piosenki. W
ogóle już samo przedstawienie postaci (oczywiście poza utworami „Niech Się
Zjawią Panowie” oraz „Lucy i Jekyll w Knajpie”) sprawiało, że ja się
niesamowicie cieszyłam i myślałam: „I to jest właśnie dobrze napisany bohater w
musicalu”.
Jeszcze tylko Emma mi została i kończymy omawianie ról. Jak
już wspominałam w recenzji narzeczona głównego bohatera jest mega fajną
postacią, postacią z którą bez problemu można się utożsamiać, postacią mądrą,
dającą przykład, a jednocześnie tak przesłodzoną do granic możliwości. I po
mimo tego, że (pisałam o tym w poprzedniej recenzji) przez te pierwsze dwa
miesiące po spektaklu czułam taką w miarę dobrze nawaloną niechęć do kreowania
postaci Emmy przez Edytę Krzemień, to w rzeczywistości przez te wszystkie cechy
czułam, że to jest idealna rola dla tejże właśnie aktorki. Nie mam za dużo co
mówić o tej postaci, bo tej słodyczy szarżującej na ciebie z postaci Emmy nie
umiem za bardzo ubrać w słowa. To głównie Emma jest postacią, która momentami
aż za bardzo łagodzi mroczny klimat całokształtu dzieła. Ta postać jest słodziutka,
momentami nieco naiwna, ale nigdy irytująca.
I tutaj przechodzimy do bardzo ważnej rzeczy związanej tym
musicalowym thrillerem, a mianowicie: irytujące postaci. Zwykle w filmach i
musicalach postacie są irytujące, ponieważ twórcom coś nie wyszło w ich
kreowaniu. A z kolei tutaj niektóre postacie specjalnie są przedstawione tak,
żeby wkurzały widza. Tu celowo zamierzone jest, żeby pewna ilość postaci była
egoistami, oszustami, przeciwnikami działalności charytatywnej i hipokrytami,
właśnie po to, żeby widzowie z całego serca swego życzyli tym postaciom
śmierci, padaczki, czy czegokolwiek złego. Grupę takich właśnie postaci w tym
musicalu tworzą: prawie wszyscy członkowie Rady Nadzorczej (nie licząc Sir
Danversa), Spider i Nellie. Reszta to są postacie przynajmniej w pewnym sensie
dobre. Czemu przynajmniej w pewnym sensie? Bo są to postacie, które robią
chociaż jedną rzecz dobrą przynajmniej w skutkach. Przykładowo mówi się, że
Hyde jest tym złym mordercą, którego trzeba nienawidzić i w ogóle on jest
najgorszy na świecie! Ale w moim rozumowaniu jest całkiem odwrotnie! Oczywiście
absolutnie nie mam namyśli tego, że zabijanie drugiego człowieka to coś
moralnie dobrego! Nie! Po prostu ja, kiedy pierwszy raz spojrzałam na tą
postać, już wiedziałam, że będzie złoczyńcą, do którego będę miała bardzo duży
szacunek. I wiecie co? Moje przypuszczenia się sprawdziły. Teraz powiem wam,
jak to jest z członkami Rady Nadzorczej.
Będąc osobą, która ma intencje, żeby robić rzeczy moralnie
dobre, nie da się lubić postaci, w fikcyjnych dziełach, które robią rzeczy
moralnie złe (chyba, że to wyrządzone przez te postacie zło okazuje się być
złem tylko w teorii i prowadzi później do dużo lepszych konsekwencji, niż
alternatywa). Postacie członków Rady Nadzorczej XIX wiecznego Londynu w
musicalu „Jekyll i Hyde” są nie tylko właśnie takimi postaciami (czyli
postaciami celowo robiącymi coś złego, co nie jest ani teoretycznie złe, ani
nie prowadzi do konsekwencji dobrych w żadnym stopniu), ale też osobami
wpływowymi (w końcu oficjalnie rządzą miastem), które genialnie potrafią
manipulować ciemnotą w społeczeństwie. Są grupką ludzi zupełnie takich samych,
jak członkowie PIS-u we współczesnej Polsce (swoją drogą, kiedy ja przyglądałam
się np.: postaci Lady Beaconsfield, to bardzo chciało mi się śmiać, bo jeżeli
chodzi o skojarzenia z bohaterką, to jako pierwszy nachalnie nasuwał mi się na
myśli Kaczyński… ja nie żartuję 😊). Więc ja przez te wszystkie cechy szczerze ich nienawidziłam i kiedy
nadeszły momenty śmierci każdego z tych urzędników po kolei, to ja sobie
myślałam: „Jak dobrze, że oni zginęli!”. Wracając jeszcze na chwilę do Hyde’a,
ja uważam, że ta postać w ogóle nie zasługuje na miano bohatera złego,
ponieważ, jakby się zastanowić działa zupełnie, jak Anioł Śmierci. Co to
oznacza? Oznacza to, że zabija wyłącznie tych ludzi, którzy sobie na
pozbawienie życia zasłużą. Np.: kiedy krzywdzą w jakiś sposób innych ludzi
mając świadomość, że to co robią jest złe i jeszcze kiedy są niesamowicie z
siebie dumni z tego powodu, albo kiedy jeszcze na to wszystko chodzą po Ziemi,
jakby w całości do nich należała. Po prostu, dla Hyde’a, tacy ludzie nie są
godni chodzić po tym świecie. A żeby on jakiegoś człowieka oszczędził, to po
pierwsze: ten człowiek musi mieć czyste serce (to jest kluczowe), po drugie:
musi mu się dobrze powodzić, po trzecie: musi się dobrze czuć w życiu. Do czego
tym tłumaczeniem zmierzam? A, do tego, że bardzo ładnie odnosi się to do… no…
dosyć dziwnej relacji Hyde’a i Lucy. A jak? Lucy, mimo, że nie ma nic poważnego
na sumieniu, to los dał jej porządnie popalić za… no, właśnie za nic, a ona źle
się z tym czuje. I… dla głównego antagonisty w tym musicalu jest to znak, że
trzeba jak najszybciej sprawić, żeby jej nie było, bo inaczej będzie po prostu
się męczyć i bardzo cierpieć. Ja wysnułam z tego taki wniosek: z racji
sytuacji, w jakiej ta prostytutka się znajduje i jej spojrzenia na tą sytuację,
kiedy umrze, to będzie ona o wiele mniej skrzywdzona… niż, gdyby miała dalej w
takim stanie żyć. A teraz pogadamy sobie o scenie seksu z utworu „Niebezpieczna
Gra”. Jeżeli czytaliście moją recenzję, to wiecie, jak ładnie „oplułam” w
recenzji ten fragment z góry na dół.
Ale nie odbierajcie tego tak, że mam coś do seksu samego w
sobie, bo nie mam nic do tego… i jestem w pełni świadoma, że raczej z powietrza
się nie wzięłam J (swoją drogą jestem tego tym bardziej w pełni świadoma,
jeżeli wezmę pod uwagę fakt, że byłam wcześniakiem 700 gramowym i gdyby nie
lekarze, to mnie by tutaj dzisiaj nie było). Ale aż tak strasznie brzydzę się
tą sceną z jednego powodu: wskażcie mi, proszę, jednego aktora, który nie czuł
się chociaż minimalnie niezręcznie, kiedy musiał odgrywać takie sceny w filmie,
czy w innym fikcyjnym dziele do oglądania. A poza tym: POZNAŃ… czy oni oglądali
tą oryginalną wersję z Nowego Yorku? Nigdzie w tym fragmencie w tamtej
produkcji nie ma chociaż odrobinki seksualności. Jakby, ja jestem w stanie
ogarnąć, jak źle się z tym czuli aktorzy. Ale dialog mogę im zaliczyć, bo wypowiedzi
w tamtym dialogu obu postaci (czyli Lucy i Hyde’a) w poznańskiej wersji to po
prostu wyłożone tłumaczenie tego konkretnego dialogu z oryginału. Choć co
prawda troszkę powycinali, jak to z przekładami musicali na język polski zwykle
bywa… ale tak to to jest praktycznie ten sam dialog (w ogóle jeszcze to „niech
Bóg ma cię w swojej opiece”… no, ciary, że hej, kto by się groźby śmierci tutaj
spodziewał? 😊). Wracając do problemu, ja rozumiem,
że to nie jest sztuka dla dzieci, że akcja tego fragmentu rozgrywa się w
BURDELU, a główny antagonista uprawia stosunek z PROSTYTUTKĄ, ale jeżeli pan
reżyser chce sobie takie sceny pokazywać, to niech to robi w filmie pornograficznym,
a nie w musicalu zaliczającym się do thrillerów, bo jest to, myślę, bardzo
krzywdzące dla umysłów aktorów. Lecz szanuję pana Janusza i panią Martę za
poświęcenie, bo pewnie napracowali się (w sensie psychicznym) przy tym nie
mało, a sama scena wyglądała żenująco i jednocześnie efektownie. Ale, mimo
wszystko, kiedy zobaczyłam to po raz pierwszy, to przez głowę przeszła mi myśl:
„Uuuu… dobra… eeee… nieważne (☹)”. Teraz chciałabym omówić to, czemu
ten musical aż tak bardzo mnie zachwyca (najbardziej produkcja poznańskiego
Teatru Muzycznego 😊). Przede wszystkim ta fabuła jest
GENIALNA! Już sama historia mająca w sobie tak dużo wątków, postaci i emocji
porywa mnie i chwyta za serducho. Druga to to, że w tej sztuce tak naprawdę
każdy znajdzie coś dla siebie. Tyczy się to m.in. chrześcijan, miłośników
kryminałów, tych, którzy interesują się psychologią, romansowych maniaków,
fanów horrorów, tych, którzy z jakiegoś powodu lubią nagość i seks (oczywiście
nie ma tam takich scen, że aktorzy się całkiem rozbierają, ale za to pewne
części ciała pokazują, i wcale nie są to intymne narządy), fanów kabaretu,
tych, którzy nienawidzą kościoła i wielu, wielu innych. Trzecią rzeczą przez
którą uważam „Jekylla i Hyde’a za najlepszy musical, jaki kiedykolwiek powstał
jest to, że w tym dziele da się utożsamiać tak naprawdę z każdą postacią
(przynajmniej w pewnym sensie). Na serio, ja np.: lubiłam Edwarda Hyde’a,
ponieważ on nie był ani idiotą, ani przegrywem (w przeciwieństwie do innych
czarnych charakterów w fikcyjnych dziełach). Za to był bardzo inteligentny,
umiał osiągnąć swój cel najlepiej, jak to możliwe, kiedy to było konieczne
rzucał hartkorowymi tekstami na potęgę oraz, mimo wszystko, dało się w nim
doszukać chęci uczynienia z gatunku ludzkiego istot działających dużo bardziej
moralnie. Czwartą kwestią jest muzyka i utwory, a te są tak różne, że każdy się
w nich zatopi i każdemu się będzie chociaż jedna rzecz podobała. Np.: „Żyć!”
rozsadziło mi mózg… i ja naprawdę chciałabym iść na ten spektakl jeszcze raz i…
czemu ja byłam taka mała, jak to zaczęli wystawiać? Ale wiadomo: teraz tego nie
grają (niestety, i’m so sad! ☹), koronawirus, itp. I naprawdę… ja
oglądając… no dajmy na to, morderstwo biskupa (jakby ktoś był ciekawy, kiedy
jest ten moment, to „Żyć! (Repryza)” jak coś) ja w ogóle temu księdzu nie
współczułam. Serio! Ja tylko się w myślach krzyczyłam do Hyde’a: „DAWAJ! DOBIJ
GO!!”. Wracając do tematów technicznych, nie wydaje wam się to trochę dziwne,
że oni w 2014 trąbili, jaki ten musical jest super i jakim jest przełomem… a…
18 maja 2019 był ostatni spektakl, a grali wcale nie tak długo, bo ledwie ponad
trzy lata. Bo, znaczy… ja rozumiem, że w Chorzowie wystawiali nieco ponad 10
lat (2007-2017), ale jednak bądź, co bądź spektakl, który odniósł TAKI SUKCES w
jakimś teatrze nie powinien być grany… nie wiem… troszkę dłużej i nie schodzić
oficjalnie z afisza w 2017… to… co… im się licencja skończyła. BŁAGAM… jak się
korona uspokoi to niech oni sobie przedłużą tą licencję, okej? Proszę. Bo
zapewne wiele fanów na pewno chciałoby „Jekylla…” w Poznaniu zobaczyć w tym
2021 chociaż… i wśród tych fanów jestem m.in. ja. I dla mnie jako dla osoby, która
wypłakiwała się ze wzruszenia w poduszkę, jak Kruciński śpiewał „To Jest Ten
Moment”, której totalnie przeorało część mózgu odpowiedzialną za nagłe
zaskakiwanie się na utworze „Żyć!”, która na utworze „Zbrodnia! Zbrodnia!”
wręcz modliła się, żeby członkowie rady przestali istnieć, która rozpływała się
nad czystością zaśpiewania przez Edytę Krzemień utworu „W Naszym Dawnym Śnie”,
i która cieszyła się z wielu innych rzeczy w tym oto wykonaniu tego oto
musicalu… wielki powrót „Jekylla i Hyde’a” w Teatrze Muzycznym w Poznaniu byłby
spełnieniem najskrytszych marzeń i radością porównywalną do radości małego dziecka,
bo idzie do kina na „Reksia”. I… drodzy fani „Upiora w Operze”… jeżeli
jesteście pozytywnie zaskoczeni wielkim powrotem tego gów… e… zarabiającego w
cholerę hajsu musicalu Webbera na deski białostockiej „Opery i Filharmonii
Podlaskiej”… to… macie 5 lat. Dlaczego?
A no dlatego, że wielki powrót tak popularnego i dochodowego
spektaklu był co najmniej mocno do przewidzenia. Ale „Jekyll i Hyde” nie jest
jakoś specjalnie znanym, ani dochodowym musicalem (ale po mimo tego ja uważam,
że powinien taki być, szczerze mówiąc). Więc powrót tego musicalu na afisz
poznańskiego teatru byłby jeszcze bardziej przełomową sprawą, niż jego premiera
w 2014, to się tyczy szczególnie fanów, zważywszy na to, że ta inscenizacja
„Jekylla…” jest po prostu najlepsza. Jeszcze chciałabym powiedzieć kilka słów o
płycie ze spektaklu (bo tak, da się ją dostać w sklepiku teatralnym, a jak się
jest na spektaklu, to taka pani stoi za ladą, i ona sprzedaje różne fajne
gadżety, ja właśnie w taki sposób tą płytę zdobyłam 😊). Kupiłam ją po to (no, dobra! mama mi kupiła), żeby nie zapomnieć tych
genialnych wykonań, tych genialnych utworów z tego genialnego musicalu. Ilekroć
tylko rodzice wychodzą gdzieś na dłużej, niż na 15 minut, ja od razu odpalam
komputer, i słucham płyty (tak, słucham na komputerze, bo mamy w domu taki
komputer, że można tam wsadzać CD). Pewnego wieczora, kiedy rodzice gdzieś
wyjechali na kilka godzin, była ze mną w domu babcia, żebym nie była sama. I ja
standardowo słuchałam sobie w moim pokoju płyty (a babcia gdzieś tam się na
dole w kuchni szwendała, nie wiem za bardzo, co robiła), to puściłam ją bardzo
głośno. I kiedy przesłuchałam już wszystkie utwory, poszłam na dół sprawdzić,
czy z babcią wszystko w porządku (ma delikatne problemy z poruszaniem się i
chciałam się upewnić, czy się przypadkiem nie przewróciła) i kiedy do niej
przyszłam (na szczęście było z nią wszystko dobrze) to pierwsze słowa, jakie
padły z jej ust miały taką treść: „Wiem, że to tylko nagranie z płyty CD, ale
czemu ten facet się tam tak wydzierał?”. Dla nie wtajemniczonych powiem, że na
tym nagraniu (tak jak w samym spektaklu, już o tym wiecie, ale przypomnę) aktor
odtwarzający główną rolę przez połowę trwania musicalu dość głośno krzyczy,
ponieważ ta rola wymaga krtani zdolnej do niesamowitego wrzeszczenia i głosu
rockowego, a ja jak już wiecie, puściłam płytę na wysoki stopień głośności. I
poczułam się bardzo niezręcznie. Spytałam babcię, czy jej błony uszne przeżyły,
a ona odpowiedziała, że tak i poprosiła mnie tylko, żebym na przyszłość
słuchała ciszej. Taki incydent! I od tamtej pory słucham ze słuchawkami siedząc
sobie przy komputerku.
Chciałabym pogadać jeszcze o zakończeniu. Ogólnie jednocześnie
to zakończenie mi się podoba i nie podoba. Podoba mi się dlatego, że dało się
tutaj stworzyć coś innego, oryginalnego (hej! ktoś… myśli 😊), a mianowicie (uwaga, spoiler!)… GŁÓWNY BOHATER UMIARA! A wraz z nim
oczywiście jego „zła” jaźń. Czemu się z tego cieszę? Absolutnie nie dlatego, że
lubię, kiedy jakaś dobra postać umiera. O, nie! Po prostu… NARESZCIE! Nareszcie
zobaczyłam historię w której nie ma takiego typowego, prostego, cukierkowego
zakończenia! W końcu mam wrażenie, że ktoś miał zamiar stworzyć coś
oryginalnego i nie dać tam happyendu! W końcu ktoś pokazał, jak działa życie –
że to nie tylko same babeczki i tęcze, że zdarzają się też złe rzeczy. A
najlepsze jest to, że ta śmierć (a dokładnie: to samobójstwo) jest dobrze
podparta jakimś fabularnym stanem rzeczy, i nie jest wynikiem przypadku, jak w
„Pilotach”. Jeżeli ktoś nie wie, o co chodzi to na szybko napiszę, że w takim
polskim musicalu „Piloci” finał jest bardzo podobny, tylko że… on nie ma tam
kompletnie sensu, nie jest niczym uargumentowany i jest spowodowany wyłącznie
przez czysty przypadek (fabularnie).
Tak naprawdę nic więcej nie chciałam tutaj napisać, bo już
nie miałam pomysłu, a poza tym już napisałam tutaj prawdopodobnie o wszystkich
moich wrażeniach z tego musicalu (chociaż, nie wykluczone, że o czymś
zapomniałam, a później będę za to na siebie zła). O „Pilotach” opowiem wam
następnym razem. Powtórzę po raz sześćdziesiąty, że bardzo bym chciała pójść na
„Jekylla i Hyde’a” jeszcze raz, bo się zwyczajnie zakochałam. Jestem też
niezmiernie zaszczycona posiadaniem płyty ze spektaklu (to był jednak bardzo
dobry pomysł). I powiem po raz setny, że musical mi się naprawdę bardzo
podobał. Okej, to tyle z mojej strony! Trzymajcie się, pa!