„Wielki powrót musicalu Jekyll & Hyde” – moje odczucia i wrażenia (26.07.2022)

  Przedwczoraj 24.07 dowiedziałam się o czymś bardzo dla mnie przełomowym i totalnie niespodziewanym. Mianowicie – w kwietniu tego roku musi...

sobota, 26 września 2020

PILOCI (musical) - recenzja

Generalnie polski rynek musicalowy nie wygląda zbyt imponująco, w porównaniu np.: z takim Londynem, czy Nowym Yorkiem. Jest tak dlatego, że jeżeli jakaś produkcja trafi już do Polski, to nie ważne jak duży sukces odniesie w danym teatrze, albo nawet w danym mieście – nie ma tam specjalnie długiej daty ważności, jeśli o wystawianiu mowa. CHYBA, ŻE jest w skali popularności takim „arcydziełem”, jak „Koty”, czy „Upiór w operze” (który, w moim odczuciu, powinien być tak wielką katastrofą, że nie powinien trafić nawet do kandydatów na wystawianie go w naszym kraju.  

Dlaczego? ponieważ ten musical pokazał, że historia o demonizowaniu młodych kobiet, jeżeli nie są one bezgranicznie posłuszne i wierne swojemu oprawcy, który je wykorzystuje i niewoli, potrafi się czasem ŚWIETNIE maskować rzekomym przesłaniem o tym, żeby być empatycznym i dać każdemu drugą szansę. Jednak na szczęście są osoby, które to wykryją, na przykład, ja). Często nie inaczej jest też z musicalami oryginalnie polsko-języcznymi. Jednak za nim do tego przejdziemy pogadajmy jeszcze troszeczkę o „Upiorku…”, bo wbrew pozorom, jest to bardzo ważne dla recenzji musicalu, o którym dzisiaj będzie mowa (będę po prostu porównywać „Upiorka…” do „dzisiejszego” tytułu). Tego musicalu chyba raczej żadnemu zaciekłemu fanowi ogólnie tych spektakli teatralnych nie trzeba przedstawiać. Kiedy to dzieło Webbera w 1989 pierwszy raz pojawiło się na Broadwayu, nikt nie spodziewał się raczej, że odniesie ono TAK NIEWYOBRAŻALNIE OGROMY sukces. A główną wizytówką tego przedstawienia ma być oczywiście to, że rzekomo „uczy ono widzów, jak traktować wyrzutków”. I sam pomysł jest w porządku. Problem zaczyna się wtedy, kiedy dajemy tam fabułę, która jest… nie dość, że przereklamowana, to jeszcze (za przeproszeniem) głupia. I… wg mnie twórcy „Upiora w operze” próbowali na siłę pokazać nam egoistycznego psychopatę z niesamowicie niskim ilorazem inteligencji rządnego gramofonu w kobiecej postaci, jako biednego, wykluczonego przez złe społeczeństwo, skrzywdzonego chłopaczka, który chce tylko miłości i zrozumienia drugiej osoby. Eee… NIE, TO NIE TAK POWINNO DZIAŁAĆ (😊). I teraz wracamy do tematu. Mówiłam wcześniej, że nasze polskie musicale tym bardziej nie odnoszą takiego sukcesu, bo to jest Polska, a nie Nowy York. I chyba tworząc swój własny musical polscy twórcy nie mieli o tym bladego pojęcia. Jak to się odnosi do tematu? Otóż, podczas pandemii warszawski Teatr Muzyczny „Roma” postanowił dać internetowej platformie „Player”, niejako prawa do zrealizowanego już nagrania jednego z ostatnich spektakli (w cudzysłowie) „pełnoprawnie” polskiego musicalu o tytule „Piloci”. Pierwsza (i jak na razie, ostatnia) produkcja „Pilotów” była wystawiana, oczywiście, w „Romie” na przełomie października 2017 i maja 2019. Musical jest, jak można się łatwo domyślić, materiałem na największe zarobki w TM Roma w historii. I sam pomysł, żeby stworzyć własne przedstawienie musicalowe, w oparciu o sprawdzone amerykańskie schematy teatru, nie jest zły. Bo to może być faktycznie duży sukces. Tylko, że na przeszkodzie stanął jeden poważny problem, a mianowicie… osoba Wojciecha Kępczyńskiego. Jest to jeden z polskich reżyserów i scenarzystów teatralnych (m.in. musicalowych), który wyreżyserował, na przykład, polskie wersje paździerzy musicalowych (ale pamiętajcie, że są to paździerze TYLKO w mojej ocenie), takich jak właśnie „Upiór w operze”, czy „Miss Saigon”. I teraz pewnie nurtuje was pytanie: „Co sprawia, że twórczość tego pana jest jedną z twoich najmniej lubianych?”. Ponieważ po musicalach (albo wersjach językowych musicali) Kępczyńskiego widzę bardzo dobrze, że on się skupia tylko na tym, żeby dana produkcja WYGLADAŁA ŁADNIE I BYŁA TECHNICZNIE NA BARDZO WYSOKIM POZIOMIE, a ma serdecznie gdzieś fabułę, czyli mięsko i stojak całego przedstawienia. Jest to coś na kształt: „Hej, zobaczcie, jakie my mamy ładne elementy scenografii do dyspozycji”, „No… dobra, faktycznie ładne są, ale…”, „Hej, zobaczcie, jakie my mamy skomplikowanie piękne układy choreograficznie do zaprezentowania”, „No, okej, piękne są, ale… TO MAŁO, MAŁO, I JESZCZE RAZ MAŁO”. Dlaczego? Bo owszem, ładne widoczki ułatwiają przyjemny odbiór spektaklu, ale musi jeszcze być dobra historia, dobra fabuła i muszą jeszcze być postacie dobrze napisane. A ten twórca musicalowy realizuje musicale w ten sposób, żeby były przyjemne słuchalnie i oglądalnie, ale fabuła beznadziejna, według niego, może być „bo przecież i tak strona techniczna stoi za największymi procentami sukcesu danej produkcji, a fabuła, to już tam – pal licho, nikt na pewno nie zauważy, że jest durna i beznadziejnie niewykorzystana”. NIE! NIE, TAKIE MYŚLENIE JEST TOKSYCZNIE, DRODZY TWÓRCY MUSICALOWI, PRZESTAŃCIE TAK MYŚLEĆ!! Do czego tym zmierzam? Do tego, że niestety to właśnie ten skrypt Wojciecha Kępczyńskiego położył „Pilotów” (i niestety też wiele innych musicali znajdujących się w Polsce pod jego „opieką” reżyserską, o których pisałam wcześniej). Kępczyński jest twórcą tego musicalu, i jego pomysłodawcą, więc ten spektakl tym bardziej nie miał szans do mnie przemówić. I ja szczerze, mówiąc (przekonując rodziców, żeby mi wykupili możliwość oglądania tego musicalu (bo to nie jest darmowe, jak się wchodzi na „Playera”, trzeba zapłacić, żeby to obejrzeć), a później decydując się oglądać to razem z rodzicami) nie spodziewałam się po tym musicalu wiele… i słusznie. Ale, spokojnie! I tak „Piloci” są moim zdaniem, znacznie lepszym musicalem, niż „Upiór w operze”, ale też o wiele bardziej żenującym, a o tym czemu tak jest, wyjaśnię w tej recenzji (ostrzegam: będę bardzo dużo narzekać. nie dlatego, że „Piloci” to najgorszy musical na świecie. nie jest ani najgorszym badziewiem, jakie widziałam, ani nawet trochę dobrym musicalem. takim… naciąganie, żenująco średnim).

Najpierw, jak zwykle, przybliżę ogólny, bezspoilerowy opis fabuły. Akcja musicalu dzieje się oczywiście w Warszawie (no, bo… gdzie ma się… niby dziać) w czasach II wojny światowej. Mamy dwóch głównych bohaterów – Ninę (młodą aktorkę i… piosenkarkę (?) w jednym z warszawskich teatrów, mającą wąskie grono znajomych z obsesją na punkcie organizowania różnych akcji przeciwko Niemcom) i Janka (młodego polskiego lotnika mało co potrafiącego, który… również posiada wąskie grono znajomych z obsesją na punkcie wyrywania ładnych angielek). Są to kochankowie, którzy już na samym początku akcji zaczynają być zaręczeni bez żadnego wyjaśnienia, kim w ogóle dla siebie są i jak się poznali (super 😐). Czemu mówię o wyrywaniu angielek? Ponieważ przez historię przeplata się Bitwa o Anglię. Ale wracamy do fabułki. Otóż, jest jeden duży problem, a mianowicie: właściciel teatru, w którym pracuje Nina, czyli demoniczny (lub w moim rozumowaniu: debilny) impresario, zwany przez wszystkich bohaterów Prezesem (bo tak!) siedzi naszej ukochanej dwójeczce na karku z powodów, o których opowiem później. Przez wojnę bohaterowie zostają rozdzieleni i każdy z nich żyje i radzi sobie z życiem w innym końcu Europy. To była moja wersja bezspoilerowego opisu fabuły tego musicalu. I same podstawy fabularne, na papierze, są w moim odczuciu takie „eh… dobra, jakoś to przebolę 😐”. I to bardzo dobrze pokazuje, jaka NIEZDOLNOŚĆ do tworzenia podstaw fabularnych w musicalach charakteryzuje twórcę tego spektaklu. Ta recenzja będzie podzielona na dużo części. Pierwsza z nich będzie poświęcona stronie technicznej przedstawienia, kolejnych kilka (albo nawet kilkanaście, nie wiem) wątkom fabularnym, postaciom oraz muzyce i piosenkom, a ostatnia ocenianiu obsady. Na początek radzę sobie przygotować meliskę na uspokojenie, bo będzie grubo, i… lecimy z tym!

Jak mówiłam wcześniej, Wojciech Kępczyński, reżyserując albo polskie wersje OKROPNYCH musicali, albo tworząc własne (jak w tym przypadku), raz po raz musi nam udowadniać, że da się robić JESZCZE ŁADNIEJSZE produkcje musicalowe z JESZCZE BARDZIEJ ABSURDALNIE BEZNADZIEJNĄ fabułą (nie zdając sobie nawet sprawy z tego drugiego). Scenografia jest NAPRAWDĘ BARDZO ŁADNA. Największe wrażenie zrobiły na mnie sceny dziejące się DOSŁOWNIE na dużych ekranach (wyglądające bardziej jak film w kinie i zabijające trochę magię teatru, ale nie ważne). A były to sceny wojenek samolotowych walki naszych polskich pilotów oczywiście, że z nazistowskimi Niemcami. Ta animacja była dobra, ale to jest trochę dziwne, jak widzisz, że cała akcja dzieje się na ekranach, a ty wiesz, że to się dzieje w teatrze i słyszysz głosy aktorów, ale też dźwięki rodem z kinowych produkcji filmowych. To jest mega dziwne! Ale też, np.: takie (powiedzmy) kartonowe „ściany” przedstawiające zbombardowaną Warszawę, dość głośne wybuchy oraz dym są jak najbardziej w porządku i także dobrze oddają klimat dziejących się akurat sytuacji w opowiadanej historii. Kostiumy też były spoko i były dość ładne. Układy taneczne też były spoko. Jednak po mimo tego, że technicznie to był PRZEPIĘKNY musical, to fabularnie strasznie leży i kwiczy (jak można się łatwo domyślić po skrypcie pana reżysera). I tym teraz się zajmiemy.

Mój spoiler talk zacznę od omawiania wątku Janka i jego ziomków. Są to tytułowi piloci, a oprócz naszego głównego bohatera, jest ich trójka. Jest Maks, jest Franek i jest Stefan. Wszyscy trzej towarzyszą Jankowi i wspierają go. A cała czwórka jest zgraną paczką przyjaciół, która zachowuje się mniej-więcej jak papuszki nierozłączki. Ale ich wątek jest strasznie komiczny i prawie zero w nim powagi. O ile jeszcze Jan zachowuje jakiś procent powagi i widać, że np.: naprawdę kocha swoją narzeczoną i zależy mu na wykształceniu, albo obronie ojczyzny, to tak reszta pilotów jest potraktowana bardzo po macoszemu.  Czemu? Bo oni nie robią tam nic pożytecznego, nic nie wnoszą do fabuły (no, może poza scenami śmiechu, do których za moment przejdę) i prawie jedyna ich rola polega na byciu nadmiernie pobudzonymi pipkami, które podrywają ładne angielki, błagają, żeby ich od razu wysłali na pole walki bez żadnego przygotowania „bo strzelanie do wroga jest takie fajne, jej, strzelajmy” (eee… nie) i omal nie przeprowadzają zbiorowego gwałtu na swojej nauczycielce angielskiego (oczywiście jest to scena o bardzo humorystycznym i głupkowatym zabarwieniu). Teraz, zgodnie z obietnicą, powiem o tych komicznych scenach z udziałem czwórki pilotów. Pierwsza scena – kiedy docierają do Anglii, ludzie przygotowujący ich do walki z Niemcami, sprawdzają ich znajomość angielskiego zadając im najbardziej podstawowe pytania w tymże języku. Najlepiej wypada Janek, trochę gorzej Maks, jeszcze gorzej Stefan, a najgorzej Franek. I tutaj jest ta śmieszniejsza część, ponieważ, jak dowiadujemy się z tej sceny, Franek nie potrafi angielskiego ani troszeczkę, więc jak sprawdzający pytali jego to najczęściej odpowiadał po polsku w bezokolicznikach, ewentualnie rzadko dodając jakieś angielskie słówka (ta scena była tak śmieszna 😊). Druga śmieszna scena dzieje się po katastrofie lotniczej, w której każdy z pilotów zostaje ciężko ranny, ale tylko Maksa udaje się przetransportować do szpitala. Chłopak budzi się w łóżku z zabandażowaną głową i naćpany lekami śpiewa do otyłej pielęgniarki, która go obsługuje, jakby zobaczył anioła, gdyż, poprzez odurzenie, myśli, że takowa pielęgniarka faktycznie aniołem jest (wiecie, że on później się związał z tą pielęgniarką? 😊). Ja także na tej scenie się uśmiechałam, ponieważ ona tak idealnie oddaje sytuacje z takimi stereotypowymi ćpunami w rolach głównych. Wątek Janka i jego kompanów pomimo, że jest strasznie płytki, ma swoje momenty (jak już pewnie wiecie). Przykładowo przed chwilą omówione sceny komediowe albo taki jeden naprawdę wzruszający, emocjonalny moment. Jest to scena ŚMIERCI jednego z pilotów, a dokładnie Franka. Scena ta wygląda tak, że polscy lotnicy po raz kolejny walczą z wrogiem. Każdy z pilotów lata oddzielnym samolocikiem i wszyscy razem z Niemcami próbują się wzajemnie dopaść pociskami. Nagle Franek zostaje rozstrzelany przez Niemców w jego własnym samolociku. Wszyscy inni oczywiście krzyczą za nim. Kiedy jego samolocik wraz z jego (prawdopodobnie) już martwym ciałem spada na dół dzieje się to w takim aż przesadzonym slow motion. Dodatkowo, żeby jeszcze bardziej dokończyć widza emocjami, temu upadkowi towarzyszą chóry anielskie, które powoli, aczkolwiek głośno śpiewają. Ta scena jest naprawdę emocjonalna i bardzo się nią wzruszyłam. Więc, po mimo tego, że wątku czterech kumpli lotników samego w sobie nie da się traktować poważnie, to niektóre jego momenty są (jak już mówiłam) mocniejszą stroną i moje serducho m.in. w tych scenach jest po dobrej stronie.

Teraz wątek Niny. Wątek Niny w tym musicalu jest chyba najlepszy i najbardziej poważny. Czemu? Nina po wybuchu wojny została w Warszawie ze swoimi znajomymi, podczas gdy Janek został razem ze swoimi kumplami wywieziony na drugi koniec Europy, żeby walczyć z nazistami. Jak się okazuje Nina kocha Janka do tego stopnia i do tego stopnia za nim tęskni, że potrafi myśleć tylko o nim i o tym, że ten pewnego dnia do niej wróci. Z tego powodu nie rozumie i nie ma zamiaru zrozumieć powagi sytuacji, jaką jest wojna. Przykładowo nie traktuje poważnie akcji buntowniczych przeciwko Niemcom organizowanych przez jej znajomych, nawet swoją pracę przestaje traktować poważnie, kiedy bombardowania Warszawy i ryzyko śmierci przypadkowego przechodnia w ciągu sekundy zaczynają być na porządku dziennym. Ona po prostu jest zbyt beztroska. Strasznie nie podoba mi się jej olewanie wszystkiego i myślenie tylko o jednej rzeczy. Nina jest ogólnie fajną bohaterką, ale nie obchodzi ją za bardzo wojna. Ja myślę, że ona nawet żyje w wyimaginowanym świecie, gdzie tej wojny nie ma. Ogólnie wątek związku Niny i Janka jest tak tragicznie poprowadzony. Dlaczego? Bo oni są wiernymi partnerami tylko do momentu, w którym się rozdzielają. Od tego momentu Jan znajduje sobie kochankę w Anglii, a Nina znajduje sobie kochanka w Warszawie, a na końcu (kiedy wreszcie spotykają się PO LATACH) udają, jakby nic się nie stało (jakby wcale właśnie się wzajemnie nie zdradzali 😐) Więc to jest niby para w związku… ale tak naprawdę prawie zupełnie obce dla siebie osoby, które nie łączy nic poza wieloletnią znajomością.

Teraz przejdziemy sobie do postaci, które są takimi zapchajdziurami, w ogóle nic nie wnoszą do spektaklu i są tam kompletnie po nic. Istotnych postaci tego typu jest dwójka. Są to angielski arystokrata Lord Stanford i jego córeczka Alice, która jest mniej-więcej w wieku Janka (takich „zapchaj dziurek” jest oczywiście więcej, ale to są takie dwie „najistotniejsze”). Te postacie są tam tylko po to, żeby zrobić jedną, najwyżej dwie rzeczy, żeby powiedzieć kilka zdań, po czym zniknąć i nigdy więcej się nie pojawić (albo pojawić się na ostatnie kilkadziesiąt sekund musicalu z księżyca). Ważniejszą postacią do omówienia jest tutaj Alice, więc  Lorda zostawmy, a od razu przejdźmy do niej. Więc tak. Ta postać pojawia się na początku drugiego aktu i jest tak strasznie niewykorzystana! Ona pojawia się tylko po to, żeby była jakaś przeciwwaga dla rozbijającego się związku Janka i Niny, a z racji tego, że jej ark jest poprowadzony tak, że już dawno pies pogrzebany, to… nic o niej nie wiem (jako widz). Poza tym, że znam jej imię, wiem kim jest i możliwe, że jest napalona na wzięcie ślubu z Jankiem (do tego ostatniego zaraz wrócimy). To, że Alice jest po nic, jest wyłącznie winą beznadziejnego reżysera i jego równie beznadziejnego skryptu. A w ogóle, jeżeli już tak bardzo chcą ją wywalić ze scenariusza to niech nie robią głupoty na miarę przywrócenie jej do istnienia, kiedy spektakl już praktycznie się skończył, do jasnej cholery!! Teraz pogadajmy o jej głównym „wątku”. Znowu! Nie rozumiem twórców! Można było to jakoś wyokrąglić, dajmy na to, do nieszczęśliwej miłości, do poszukiwaniu przez dziewczynę normalnego faceta, no, nie wiem… cokolwiek! Ale, nie. Po co się starać? (😐). Z tego braku starania wyszła nam samochwała, która uwielbia się ładnie ubierać, przechlać się, jaka ona to jest zaje… fajna, (za przeproszeniem) rozwydrzona kupa, która tylko siedzi na tyłku i zrzędzi: „Łe, łe, łe! To ja zasługuję na najlepszego polskiego faceta na ziemi, nie jakaś dziewczyna z Warszawy! Ja muszę się z nim teraz ożenić! Ja chcę szybko ceremonię ślubną!!”. No, Jezus, Maria! Takiej postaci się nie da lubić! Jeżeli twierdzisz inaczej, to okej, nie ma problemu… ale, myślę, że ciężko jest się nie przypieprzyć do tak irytującej postaci. Cegiełki do moich żyłek pękniętych z nerwów dokładało to, że ona ma w GŁĘBOKIM POWAŻANIU to, że Janek ma inną narzeczoną w Polsce i chce się z nim pobrać po NAJWYŻEJ DWÓCH TYGODNIACH ZNAJOMOŚCI, „bo on ma kochać tylko ją, nie może nie chcieć tego związku” (prawda? 😐). Na koniec tej części recenzji powiem, że jej pojawienie się znikąd na końcu spektaklu nic nie wnosi i gdyby to wyciąć, to widz byłby chociaż troszeczkę mniej zdezorientowany, w stylu: „Ale… czemu my teraz idziemy tam, skoro wcześniej chcieliśmy iść tam, eee… o co tu chodzi?”. Gdyby Alice nie występowała w fabule tego musicalu, to… nic by się nie zmieniło. Ja naprawdę nie rozumiem, jak można tak marnować drugoplanowych bohaterów.

Teraz przejdziemy sobie do… mojego największego zarzutu wobec tego musicalu. Wiele można zarzucić fabule tego spektaklu, ale to wszystko jest pikuś, w porównaniu z tym co teraz omówię. Otóż, największym problemem jest tutaj czarny charakter (o, matko bosko! 😊). Naprawdę, twórcy mieli nieskończoną ilość możliwości na złoczyńcę i… o, mój Boże! O, mój Boże, co tu się wydarzyło!? Jest to, oczywiście, szef Niny, impresario prowadzący bar, gdzie głównymi atrakcjami są tancerki i… różnego rodzaju alkohol. Prezes (bo tak jest zwany owy jegomość) jest chyba najgorszym materiałem na postać (szczególnie złą postać) w musicalach, jakiego ktokolwiek mógł wymyślić. Pomijając kompletnie fakt, że kiedy widziałam design tej postaci to miałam ochotę krzyczeć „Weźcie to ode mnie!”. Poza tym, ten cholerny wąsacz psuje ALBOLUTNIE KAŻDĄ scenę, w której się pojawia! Ma OKROPNĄ piosenkę – o tym, że prowadzenie tego pabu (czy, co tam to było) i zarabianie pieniążków jest całym jego życiem i… nie wiem, chce wykorzystać Ninę, i to w tym… seksualnym sensie (przepraszam, ale ta interpretacja nasuwa się sama). On w ogóle jest też takim stereotypowym panem prezesem, którego ty masz ochotę, w najlepszym przypadku złapać za mordę i przeciągnąć przez pół asfaltu, a w najgorszym wypadku zamordować, schować zwłoki w sejfie i najlepiej, żeby nikt kodu nie znał! Jest on strasznie irytującą postacią i za każdym razem, kiedy go w czasie akcji widziałam, to po prostu mnie krew zalewała! Ten bohater jest kolejnym przykładem tego, że Wojciech Kępczyński ma niesamowity problem z tworzeniem w branży musicalowej czegoś innego, niż strony technicznej danego przedstawienia. No, właśnie, muszę o tym powiedzieć 😊. W ogóle już samo to, że on zamierza pozbyć się Janka i pójść z Niną do łóżka jest tak strasznie głupie! (). Ta BEZNAJDZIEJNA motywacja jest oczywiście poukrywana, gdzieś między wierszami, ale ja najwyraźniej byłam w stanie ją dostrzec. Jeżeli ktoś nie wie o co chodzi, to na szybko wyjaśnię, że motywację polegającą na seksualnym podniecaniu się ładną laseczką przez jakiegoś złoczyńcę widziałam już ewidentnie za dużą ilość razy w musicalach (również w niektórych filmach), np.: „Upiór w operze” (tam służyło to, niestety, za główny wątek fabularny) albo „Jekyll i Hyde”. To jest STRASZNA motywacja, która psuje mi radochę z oglądania. A, w ogóle, nie wydaje wam się, że rozwiązanie o treści „Good vs. Evil” jest za proste i tak przereklamowane, że aż głowa boli. Przy okazji, Frank Wildhorn w „Jekyllu…” w przypadku Hyde’a udowodnił, że da się nie iść na łatwiznę i nie robić czegoś w stylu „złoczyńca, dobry, coś tam”, tylko „może tu nie do końca w ogóle jest Schwartz charakter, a może to my nim jesteśmy, a może coś innego”. Wiecie? Chodzi o to, żeby zastosować takie nowsze rozwiązanie, a nie po kolei odhaczać wszystkie schematy znane już od dekad. I mnie naprawdę nieźle wkurzają ludzie, którzy mówią „ale, jak nie ma tak zarysowanych przeciwstawnych sił, to spektakl traci na fajności, a akcja wtedy stoi w miejscu, bla, bla, bla…”. Przestańcie pierdzielić po prostu! To się już robi NUDNE! Poza tym Prezes jest tak niesamowicie wnerwiającą i durną postacią. Nie dość, że on jest głupi, nie dość, że cię trigeruje do granic możliwości, to jeszcze jest strasznym materialistą. Czemu? Ponieważ on nawet w tej swojej pioseneczce wyjaśnia, czego pragnie najbardziej, a w czasie spektaklu cały czas tylko robi wszystko, żeby mieć jeszcze więcej zielonych i żeby być jeszcze bogatszym, typu: „Gdzie są te pieniądze? Dawać mi więcej pieniędzy! Ja chcę moje papierki z powrotem!!” (z resztą, to głównie przez tego typa Janek ginie na końcu, ale scenami zajmiemy się później). Ale po mimo tego, jaka ta postać jest i, jak się zachowuje, nie możesz przestać patrzeć na to coś. Dlaczego? Ponieważ jesteś po prostu ciekaw, albo ciekawa… CO TWÓRCY JESZCZE, DO JASNEJ CHOLERY, WYMYŚLĄ! I naprawdę, drodzy twórcy musicalowi. Jeżeli stworzyliście, albo macie do zaprezentowania (bo musicale często są tworzone na podstawie wcześniej napisanych dzieł) lubianych bohaterów, to wiele nie wymaga, żeby zaangażować widza w opowiadaną historię. A niestety w tym przypadku, jak już wiele razy mówiłam, Kępczyńskiemu się to nie udało. Mi nie chodzi o to, żeby antagonista był z charakteru dobry i czynił dobrze. Ja nie mam nic do złej postaci. Ale jednak taki „dobry”, demoniczny i wywołujący dreszczyk emocji czarny charakter nie powinien się charakteryzować tylko tym, że jest zły. Powinien mieć jakiś dobry ark, dobrą motywację, powinien być inteligentnym zdolnym do budowania strategii złoczyńcą i co najważniejsze – powinien być CHARYZMATYCZNY i BUDZIĆ W NAS (czyli w widzach) JAKIŚ SZACUNEK. A z kolei Prezes jest dokładnym przeciwieństwem tego, o czym przed sekundą pisałam. No, może poza tym, że chce czynić źle i jest zły (wow 😐). I widz oglądający taką postać mógłby pomyśleć „Czy moglibyście, proszę, kazać mu popełnić samobójstwo?” (mówiąc „kazać” miałam na myśli oczywiście to, żeby poprowadzili fabułę w taki sposób, żeby tak się stało). Ogólnie ja bardzo nienawidzę tego bohatera, i, gdyby zastąpić go… dajmy na to… Skazą z „Króla Lwa” to byłoby lepiej.

Teraz zajmiemy się postacią, która byłaby całkiem fajna, gdyby nie to, że nie pojawia się za dużą ilość razy w fabule musicalu. Jest to niemiecki pułkownik Hans… jakiś tam 😊 (cholernie trudne niemieckie nazwisko). Jego postać polega na tym, że Nina dostaje zadanie polegające na uwiedzeniu jednego z niemieckich oficerów, by wyciągnąć od niego informacje na temat armii nazistowskiej. I, jak mówiłam ta postać jest całkiem fajna, bo ma naprawdę dobry ark i niezły charakter. Czemu? Bo widać, że Hans naprawdę szczerze Ninę kocha, więc nie wydaje jej pomimo, świadomości bycia przez nią szpiegowanym. Ale niestety, bohater, z racji bycia Niemcem, musi zniknąć w środku musicalu i pojawić się dopiero grubo po początku drugiego aktu w krótkiej pioseneczce. A przecież mógł się więcej razy pojawić i można było jakoś rozwinąć jego wątek (w ogóle uwielbiam fakt, że Nina z nim spała po ledwie kilku godzinach znajomości 😊). I naprawdę! Tym razem, zamiast dowodu tego, że pan reżyser nie potrafi tworzyć fabuł musicali, mamy dowód tego, że ten scenariusz raz po raz morduje ciekawy pomysł za ciekawym pomysłem. A czym? Beznadziejnie złym skryptem. Ale jest w tym przedstawieniu sporo dobra, mimo wszystko. Bo ten musical wygląda ABSOLUTNIE PRZEPIĘKNIE, brzmi przez większość czasu również ŚWIETNIE, ma całkiem nienajgorszych dwóch głównych bohaterów, ich przyjaciół, całkiem nienajgorsze NIEKTÓRE postacie drugoplanowe i absolutnie zachwycającą obsadę. Większością tych kwestii zajmę się jednak później.

Teraz w końcu przyszedł czas na sceny. Będą to poszczególne fragmenty musicalu, które mnie zaciekawiły (w sposób pozytywny, albo negatywny), ale nie będzie ich specjalnie dużo. Pierwszym fragmentem do omówienia jest tutaj pewna scena w drugim akcie. Polega ona na tym, że wojna już praktycznie się skończyła (Hitler kopnął w kalendarz 😊). Na jakimś peronie siedzi czwórka „Święta” (czy piloci). Gadają sobie o różnych dziwnych rzeczach. Kiedy Maks zostaje sam przychodzi do niego Prezes razem ze swoimi ludźmi (on jest oczywiście mieszanką Hitlera i Szefa z „Miss Sajgon”, wiec tutaj nie ma co się dalej nad tym rozwodzić). Wąsata cholera mówi Maksowi, że zrobi Jankowi coś złego, po czym każe swojej ferajnie lotnika… eee… zabić? Sprawić, żeby się wykrwawił? Pobić? Eh… obezwładnić? Generalnie ciężko powiedzieć, co Maksiowi się dzieje. W ogóle jeszcze bardziej uwielbiam fakt, że Prezes przed… tym, co Maksowi robią… mówi mu, że „To on od teraz decyduje, kto jest lepszym Polakiem” (ah, te nawiązania do rasizmu 😊). Kolejna scena to zakończenie, które jest chyba najgorszym dnem tego musicalu. Jest tak durne i tak się go nie spodziewasz, że aż masz ochotę zastrzelić pana reżysera. Rzecz dzieje się, jak już wcześniej mówiłam, w momencie, kiedy Nina i Janek spotykają się po ponad 7 latach. I teraz odpowiem na najbardziej podstawowe pytania. Czy pamiętali o sobie nawzajem przez ten czas? Jak się możecie domyślić, odpowiedź brzmi: nie! Totalnie zapomnieli o swoim istnieniu przez te kilka lat. Czy za sobą tęsknili? I tutaj tak samo, jak w poprzednim przypadku – nie. O ile jeszcze na początku Nina za swoim narzeczonym tęskniła, to tak u Janka zaraz po przyjeździe do Anglii jego ukochana zeszła na znacznie dalszy plan, a to samo po ok. roku stało się u samej dziewczyny. Czy byli wobec siebie uczciwi i wierni dla siebie? Nie, nie, i jeszcze raz nie! Nie dość, że się nawzajem zdradzali, to jeszcze się nawzajem oszukiwali (jakby to powiedziała moja nauczycielka z fizyki i chemii: „Urocze” 😊). Więc ich związek w tej scenie nie obchodzi mnie (jako widza), tak samo, jak mnie nie obchodził wcześniej. Ale nie  ważne! Wracamy do tematu! Jeżeli przed ostatecznym poznaniem prawdy, która brzmi „Wojciech Kępczyński kompletnie nie potrafi tworzyć fabuł musicali”, powstrzymują cię argumenty typu: „Na pewno wszystko się ułoży i znowu będą razem”, albo „Na pewno wszystko skończy się dobrze i jakoś uda im się to dociągnąć”, to, po pierwsze: możesz już wyciągać butlę z tlenem i maskę, bo nic z tego nie jest prawdą, a po drugie: lecz się! Nie każde cukierkowe i happyend’owe zakończenie to dobre i pouczające rozwiązanie. Czasami trzeba dać smutne i złe zakończenie, żeby wszystko domknąć i, żeby fabuła miała jakikolwiek inny dobry morał. Ale tym razem jestem zmuszona zrobić wyjątek i z pełną premedytacją powiedzieć, że nie w tym przypadku. W tym musicalu złe zakończenie jest kolejną z pośladków wziętą zapchajdziurą, którą twórcy dali tam wyłącznie po to, żeby zmieścić to w dopuszczalnych ramach czasowych (jakie produkcja musicalowa może mieć) i jakkolwiek, choćby na „odwal się, Antośka”, (w cudzysłowie) „domknąć” opowiadaną historię, która jest tak rozklepana i bezsensowna, jak tylko się da (poza kilkoma naprawdę fajnymi elementami). Więc, tak! Do naszej dwójeczki przychodzi kupa w garniturze i ujawnia Jankowi prawdę na temat ich związku na słomianych nogach stojącego, po czym próbuje wywieźć Ninę z powrotem do Warszawy.  Ale Jan, czyli nasza księżniczka w lśniącej zbroi, wkracza do akcji próbując bronić „ukochanej”. Obaj panowie zaczynają się bić. Nina chcąc bronić Janka bierze pistolet i wypuszcza strzał. I teraz pytanie za sto punktów. Jaka była szansa, że trafi? Oczywiście, że skrajnie mała. Zamiast… czarnego charakterka, obrywa Janek, przez co bójka się kończy, a chłopak ginie. Koniec opisu tej sceny. Nienawidzę tego zakończenia! Jest OKROPNE, z tego względu, że twórcy zachowują się, jakby widzowie byli niedorozwinięci i jakby nie byli w stanie załapać, że można było to zakończyć miliard razy lepiej. A jak? Możliwości jest nieskończenie wiele. Jedna z nich nawet nie każe zmieniać w samym przedstawieniu wiele. Myślę, że wiele osób mojego pokroju byłoby dużo szczęśliwszymi ludźmi, gdyby wymienić ofiarę (jakże beznadziejnie przypadkowo-żenującego) strzału Niny z Janka na Prezesa i zrobić powtórne zejście się naszych dwóch protagonistów. Tak mało by to kosztowało! I ja, kiedy zobaczyłam to faktyczne zakończenie odniosłam wrażenie, że twórcom naprawdę nie chciało się dłużej pracować nad tym musicalem, a jakoś zmusili się, żeby to dociągnąć. Więc wyszła nam z „Pilotów” taka ohydna breja z kawałkami świeżych i dopiero co umytych czystą wodą jabłek. Chciałam dopisać jeszcze o dwóch scenach, ale już tyle widziałam erotyzmu w musicalach, że sobie podaruję (dla niewiedzących, o czym ja teraz właściwie gadam, po krótce powiem, że ja wręcz wymiotuję na scenach z podtekstami albo niemiłosiernie objawiającym się seksem i wręcz NIENAWIDZĘ patrzeć na męki aktorów, którzy muszą to coś odgrywać).

Ze spoiler talku na bazie fabuły „Pilotów”, to tak naprawdę tyle. Zostały mi do omówienia jeszcze dwie kwestie techniczne. Miałam to podzielić na dwie części całej recenzji, ale ostatecznie zdecydowałam, że zawrę je obie w jednej, bo chciałam zrobić tę część trochę dłuższą. Więc, tak. Najpierw zajmijmy się utworami, bo zapamiętałam ich niewiele. Naprawdę bardzo podobał mi się utwór „Mój Świat” śpiewany przez antagonistę. Pewnie zapytacie: „z jakiej racji?”. Już tłumaczę! BEZNADZIEJNA postać, bardzo fajny utwór, genialny aktor! Ale obsadą zajmiemy się trochę później. Ta piosenka ma miły dla ucha podkład, świetny rytm i… bardzo, ale to bardzo rozczarowujący tekst. Ale reszta jest w porządku. Kolejnym świetnym utworem jest „Vaterland”, który śpiewa Nina o swojej tęsknocie za Jankiem. Jest to naprawdę bardzo wzruszający i emocjonalny moment, który chociaż na chwilę pozwalał mi zapomnieć o tym, że Janek i Nina robią sobie nawzajem najgorszą rzecz, jaką tylko mogą sobie robić. Ostatnim naprawdę świetnym utworem jest „Szachownica”, którą śpiewa czwórka pilotów zaraz po przybyciu do Anglii. Jest głównie o tym, że wreszcie nie muszą się włóczyć po świecie i mogą się zatrzymać gdzieś na dłużej. Motywuje, jak hymn Polski odśpiewywany zawsze przed meczami piłkarskimi na TVP. I niesie za sobą naprawdę dobrą lekcję oraz… dużo dobrej zabawy. Na szczęście nie jest kolejnym muzycznym kotletem odgrzewanym tylko po to, żeby dostarczyć ludziom jeszcze więcej tego samego, a zamiast tego zapewnia rozrywkę. Rozrywkę idącą w naprawdę dobrym kierunku. No, dobrze, a teraz skupmy się na grze aktorskiej. Na nagraniu, które miałam okazję obejrzeć razem z mamą i z wujkiem, trafiła mi się świetna obsada. Podobała mi się Marta Wiejak jako Alice, podobał mi się Marcin Franc jako Stefan. I po mimo tego, że na widok niektórych bohaterów chciało mi się opróżnić żołądek górną stroną, to i tak było widać, że ci wszyscy ludzie się przykładają do swoich ról i starają się zagrać je jak najlepiej. Szczerze mówiąc, nie było tutaj dla mnie żadnego aktora, który wypadł źle. I świetnie, bo aktorstwo jest tutaj za mało wyszukanym słowem, a słabszą stroną całej sztuki tego elementu bym na pewno nie nazwała. ALE… czasem nawet GENIALNY, znający się bardzo dobrze na swojej robocie i chcący za wszelką cenę zaimponować widzom aktor, nie jest w stanie ci zaimponować. A przez co? Przez to, jakim kupskiem nagich stereotypów i durnych zachowań rodem z najgłupszych momentów „Toma i Jerrery’ego”, jest jego postać. Dzięki temu (w cudzysłowie) „błyskotliwemu” elementowi, zamiast skupiać się na genialnym aktorstwie tego człowieka, współczujesz mu, że musi grać taką ciapę. Czemu wam o tym mówię? A temu, że „zaszczyt” grania postaci Prezesa w tym nagranym spektaklu miał Janusz Kruciński, czyli mój absolutny idol wśród aktorów musicalowych. Jest to człowiek z cudownym głosem, który już kilka razy mnie urzekł. Jeżeli nie na żywo, to w Internecie. I był to dla mnie straszny ból w serduszku, że to on grał tą postać. Bo w przypadku takiego bohatera widza nie obchodzi, jak dobry jest aktor, który odtwarza tę rolę, tylko jak durna będzie jeszcze ta postać. Teraz kolejne dwie role. W Ninę wcieliła się Zofia Nowakowska z którą po raz pierwszy w życiu miałam do czynienia na scenie, bo zwykle kojarzyłam ją z dubbingiem w animacjach. Aktorka bardzo dobra, wkładająca jak najwięcej starań w swoje role (w tę również) i naprawdę szczerze polecam załapanie się na nią w jakimś spektaklu, bo warto. Ostatnia rola do omówienia! Janka zagrał tutaj Jan Traczyk, który  także wypadł nieźle. Jest to jeden z członków muzycznego studia „Accantus”, którego kanał na youtubie z chęcią przeglądam (i zapraszam 😊), więc wiem, kto tam jest dobrym wokalistą. A pana Janka słyszałam już na niektórych ich filmach – ma naprawdę super głos. I okazało się, że jego aktorstwo prezentuje się jeszcze lepiej, niż możliwości jego krtani. Jego też bardzo polecam gdzieś zobaczyć. To tyle z obsady. Więcej ról nie mam zamiaru tutaj omawiać, bo po pierwsze: nie mam zamiaru zrobić przedostatniej części recenzji zbyt długiej, po drugiej: zwyczajnie mi się nie chce omawiać możliwości większej liczby aktorów w tym musicalu (przykro mi, jeżeli ktoś na to liczył 😊).  

I to już wszystko. Myślałam, że „Piloci” będą dla mnie najgorszym musicalowym syfem na świecie, ale na szczęście, nie było aż tak źle. I pomimo tego, że do miana dobrego dzieła tej sztuce daleko, to ma dosyć dużo naprawdę świetnych elementów fabularnych, czego absolutnie nie mogę powiedzieć o fenomenie, jakim jest, a nie powinien być „Upiór w operze”. Bo gdyby ktoś chciał zrobić z „Upiorka…” dobry musical, to musiałby tak naprawdę wyciąć 75% scenariusza i napisać to wszystko od nowa. A tutaj wystarczy, żeby ktoś kompetentny wziął scenariusz Wojciecha Kępczyńskiego i zrobił następujące rzeczy: skupił się na tym, co najważniejsze, wywalił zbędne postacie, a jeżeli już muszą zostać, to przerobić je tak, żeby nie były zbędne, poprawił relację Janka i Niny… i zastąpił obecnego villana jakimś lepszym, bo jak będę znowu oglądać ten musical i trafią mi się fragmenty z nim, TO JA UMRĘ CHYBA! Jednak jest progres, który wreszcie udało się tutaj stworzyć. I jeżeli pan reżyser zdecyduje się za kilka lat (albo wcześniej) zrobić znowu coś swojego w kategorii spektakli musicalowych, to mam ogromną nadzieję, że przynajmniej uda im się utrzymać ten progres, który tu stworzyli. Czy będę do tego musicalu wracać? Do niektórych jego momentów z miłą chęcią, ale do reszty – no, thanks. Czy mi się podobało? No… można tak powiedzieć… aczkolwiek ja nie czuję, żeby jako całość „Piloci” urzekli mnie w jakimkolwiek stopniu. Jestem ciekawa, jak wypadnie następny wypad do teatru, który ze względu na covid został przełożony na styczeń. Następny w kolejce jest drugi polski musical, ale tym razem (Bogu dzięki!) nie w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego. Jest to musical „Metro”, który myślę, że wielu z was kojarzy. Po mimo tego, że nie mam do „Pilotów” aż takiej urazy, żeby nazywać ich najgorszym musicalem, dobrze nie jest, ale jednak są elementy ciekawe, i to w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Ale to i tak duży sukces, patrząc na to jakim (powiedzmy to) „przegrywem” w branży musicalowej jest Kępczyński. Okej, to tyle z mojej strony. Trzymajcie się, pa!