Generalnie polski rynek musicalowy nie wygląda zbyt imponująco, w porównaniu np.: z takim Londynem, czy Nowym Yorkiem. Jest tak dlatego, że jeżeli jakaś produkcja trafi już do Polski, to nie ważne jak duży sukces odniesie w danym teatrze, albo nawet w danym mieście – nie ma tam specjalnie długiej daty ważności, jeśli o wystawianiu mowa. CHYBA, ŻE jest w skali popularności takim „arcydziełem”, jak „Koty”, czy „Upiór w operze” (który, w moim odczuciu, powinien być tak wielką katastrofą, że nie powinien trafić nawet do kandydatów na wystawianie go w naszym kraju.
Dlaczego? ponieważ ten musical pokazał, że historia o
demonizowaniu młodych kobiet, jeżeli nie są one bezgranicznie posłuszne i
wierne swojemu oprawcy, który je wykorzystuje i niewoli, potrafi się czasem
ŚWIETNIE maskować rzekomym przesłaniem o tym, żeby być empatycznym i dać
każdemu drugą szansę. Jednak na szczęście są osoby, które to wykryją, na
przykład, ja). Często nie inaczej jest też z musicalami oryginalnie
polsko-języcznymi. Jednak za nim do tego przejdziemy pogadajmy jeszcze
troszeczkę o „Upiorku…”, bo wbrew pozorom, jest to bardzo ważne dla recenzji
musicalu, o którym dzisiaj będzie mowa (będę po prostu porównywać „Upiorka…” do
„dzisiejszego” tytułu). Tego musicalu chyba raczej żadnemu zaciekłemu fanowi
ogólnie tych spektakli teatralnych nie trzeba przedstawiać. Kiedy to dzieło
Webbera w 1989 pierwszy raz pojawiło się na Broadwayu, nikt nie spodziewał się
raczej, że odniesie ono TAK NIEWYOBRAŻALNIE OGROMY sukces. A główną wizytówką
tego przedstawienia ma być oczywiście to, że rzekomo „uczy ono widzów, jak
traktować wyrzutków”. I sam pomysł jest w porządku. Problem zaczyna się wtedy,
kiedy dajemy tam fabułę, która jest… nie dość, że przereklamowana, to jeszcze
(za przeproszeniem) głupia. I… wg mnie twórcy „Upiora w operze” próbowali na
siłę pokazać nam egoistycznego psychopatę z niesamowicie niskim ilorazem
inteligencji rządnego gramofonu w kobiecej postaci, jako biednego, wykluczonego
przez złe społeczeństwo, skrzywdzonego chłopaczka, który chce tylko miłości i
zrozumienia drugiej osoby. Eee… NIE, TO NIE TAK POWINNO DZIAŁAĆ (😊). I teraz wracamy do tematu. Mówiłam wcześniej, że nasze polskie
musicale tym bardziej nie odnoszą takiego sukcesu, bo to jest Polska, a nie
Nowy York. I chyba tworząc swój własny musical polscy twórcy nie mieli o tym
bladego pojęcia. Jak to się odnosi do tematu? Otóż, podczas pandemii warszawski
Teatr Muzyczny „Roma” postanowił dać internetowej platformie „Player”, niejako
prawa do zrealizowanego już nagrania jednego z ostatnich spektakli (w
cudzysłowie) „pełnoprawnie” polskiego musicalu o tytule „Piloci”. Pierwsza (i
jak na razie, ostatnia) produkcja „Pilotów” była wystawiana, oczywiście, w
„Romie” na przełomie października 2017 i maja 2019. Musical jest, jak można się
łatwo domyślić, materiałem na największe zarobki w TM Roma w historii. I sam
pomysł, żeby stworzyć własne przedstawienie musicalowe, w oparciu o sprawdzone amerykańskie
schematy teatru, nie jest zły. Bo to może być faktycznie duży sukces. Tylko, że
na przeszkodzie stanął jeden poważny problem, a mianowicie… osoba Wojciecha
Kępczyńskiego. Jest to jeden z polskich reżyserów i scenarzystów teatralnych
(m.in. musicalowych), który wyreżyserował, na przykład, polskie wersje
paździerzy musicalowych (ale pamiętajcie, że są to paździerze TYLKO w mojej
ocenie), takich jak właśnie „Upiór w operze”, czy „Miss Saigon”. I teraz pewnie
nurtuje was pytanie: „Co sprawia, że twórczość tego pana jest jedną z twoich
najmniej lubianych?”. Ponieważ po musicalach (albo wersjach językowych
musicali) Kępczyńskiego widzę bardzo dobrze, że on się skupia tylko na tym,
żeby dana produkcja WYGLADAŁA ŁADNIE I BYŁA TECHNICZNIE NA BARDZO WYSOKIM
POZIOMIE, a ma serdecznie gdzieś fabułę, czyli mięsko i stojak całego
przedstawienia. Jest to coś na kształt: „Hej, zobaczcie, jakie my mamy ładne
elementy scenografii do dyspozycji”, „No… dobra, faktycznie ładne są, ale…”,
„Hej, zobaczcie, jakie my mamy skomplikowanie piękne układy choreograficznie do
zaprezentowania”, „No, okej, piękne są, ale… TO MAŁO, MAŁO, I JESZCZE RAZ
MAŁO”. Dlaczego? Bo owszem, ładne widoczki ułatwiają przyjemny odbiór
spektaklu, ale musi jeszcze być dobra historia, dobra fabuła i muszą jeszcze
być postacie dobrze napisane. A ten twórca musicalowy realizuje musicale w ten
sposób, żeby były przyjemne słuchalnie i oglądalnie, ale fabuła beznadziejna,
według niego, może być „bo przecież i tak strona techniczna stoi za
największymi procentami sukcesu danej produkcji, a fabuła, to już tam – pal
licho, nikt na pewno nie zauważy, że jest durna i beznadziejnie
niewykorzystana”. NIE! NIE, TAKIE MYŚLENIE JEST TOKSYCZNIE, DRODZY TWÓRCY
MUSICALOWI, PRZESTAŃCIE TAK MYŚLEĆ!! Do czego tym zmierzam? Do tego, że
niestety to właśnie ten skrypt Wojciecha Kępczyńskiego położył „Pilotów” (i
niestety też wiele innych musicali znajdujących się w Polsce pod jego „opieką”
reżyserską, o których pisałam wcześniej). Kępczyński jest twórcą tego musicalu,
i jego pomysłodawcą, więc ten spektakl tym bardziej nie miał szans do mnie
przemówić. I ja szczerze, mówiąc (przekonując rodziców, żeby mi wykupili
możliwość oglądania tego musicalu (bo to nie jest darmowe, jak się wchodzi na
„Playera”, trzeba zapłacić, żeby to obejrzeć), a później decydując się oglądać
to razem z rodzicami) nie spodziewałam się po tym musicalu wiele… i słusznie.
Ale, spokojnie! I tak „Piloci” są moim zdaniem, znacznie lepszym musicalem, niż
„Upiór w operze”, ale też o wiele bardziej żenującym, a o tym czemu tak jest,
wyjaśnię w tej recenzji (ostrzegam: będę bardzo dużo narzekać. nie dlatego, że
„Piloci” to najgorszy musical na świecie. nie jest ani najgorszym badziewiem,
jakie widziałam, ani nawet trochę dobrym musicalem. takim… naciąganie, żenująco
średnim).
Najpierw, jak zwykle, przybliżę ogólny, bezspoilerowy opis
fabuły. Akcja musicalu dzieje się oczywiście w Warszawie (no, bo… gdzie ma się…
niby dziać) w czasach II wojny światowej. Mamy dwóch głównych bohaterów – Ninę
(młodą aktorkę i… piosenkarkę (?) w jednym z warszawskich teatrów, mającą
wąskie grono znajomych z obsesją na punkcie organizowania różnych akcji przeciwko
Niemcom) i Janka (młodego polskiego lotnika mało co potrafiącego, który…
również posiada wąskie grono znajomych z obsesją na punkcie wyrywania ładnych
angielek). Są to kochankowie, którzy już na samym początku akcji zaczynają być
zaręczeni bez żadnego wyjaśnienia, kim w ogóle dla siebie są i jak się poznali
(super 😐). Czemu mówię o wyrywaniu angielek? Ponieważ przez historię przeplata
się Bitwa o Anglię. Ale wracamy do fabułki. Otóż, jest jeden duży problem, a
mianowicie: właściciel teatru, w którym pracuje Nina, czyli demoniczny (lub w
moim rozumowaniu: debilny) impresario, zwany przez wszystkich bohaterów
Prezesem (bo tak!) siedzi naszej ukochanej dwójeczce na karku z powodów, o
których opowiem później. Przez wojnę bohaterowie zostają rozdzieleni i każdy z
nich żyje i radzi sobie z życiem w innym końcu Europy. To była moja wersja bezspoilerowego
opisu fabuły tego musicalu. I same podstawy fabularne, na papierze, są w moim
odczuciu takie „eh… dobra, jakoś to przebolę 😐”. I to bardzo dobrze pokazuje, jaka NIEZDOLNOŚĆ do tworzenia podstaw
fabularnych w musicalach charakteryzuje twórcę tego spektaklu. Ta recenzja
będzie podzielona na dużo części. Pierwsza z nich będzie poświęcona stronie
technicznej przedstawienia, kolejnych kilka (albo nawet kilkanaście, nie wiem)
wątkom fabularnym, postaciom oraz muzyce i piosenkom, a ostatnia ocenianiu
obsady. Na początek radzę sobie przygotować meliskę na uspokojenie, bo będzie
grubo, i… lecimy z tym!
Jak mówiłam wcześniej, Wojciech Kępczyński, reżyserując albo
polskie wersje OKROPNYCH musicali, albo tworząc własne (jak w tym przypadku),
raz po raz musi nam udowadniać, że da się robić JESZCZE ŁADNIEJSZE produkcje
musicalowe z JESZCZE BARDZIEJ ABSURDALNIE BEZNADZIEJNĄ fabułą (nie zdając sobie
nawet sprawy z tego drugiego). Scenografia jest NAPRAWDĘ BARDZO ŁADNA.
Największe wrażenie zrobiły na mnie sceny dziejące się DOSŁOWNIE na dużych
ekranach (wyglądające bardziej jak film w kinie i zabijające trochę magię teatru,
ale nie ważne). A były to sceny wojenek samolotowych walki naszych polskich
pilotów oczywiście, że z nazistowskimi Niemcami. Ta animacja była dobra, ale to
jest trochę dziwne, jak widzisz, że cała akcja dzieje się na ekranach, a ty
wiesz, że to się dzieje w teatrze i słyszysz głosy aktorów, ale też dźwięki
rodem z kinowych produkcji filmowych. To jest mega dziwne! Ale też, np.: takie
(powiedzmy) kartonowe „ściany” przedstawiające zbombardowaną Warszawę, dość
głośne wybuchy oraz dym są jak najbardziej w porządku i także dobrze oddają
klimat dziejących się akurat sytuacji w opowiadanej historii. Kostiumy też były
spoko i były dość ładne. Układy taneczne też były spoko. Jednak po mimo tego,
że technicznie to był PRZEPIĘKNY musical, to fabularnie strasznie leży i kwiczy
(jak można się łatwo domyślić po skrypcie pana reżysera). I tym teraz się
zajmiemy.
Mój spoiler talk zacznę od omawiania wątku Janka i jego
ziomków. Są to tytułowi piloci, a oprócz naszego głównego bohatera, jest ich
trójka. Jest Maks, jest Franek i jest Stefan. Wszyscy trzej towarzyszą Jankowi
i wspierają go. A cała czwórka jest zgraną paczką przyjaciół, która zachowuje
się mniej-więcej jak papuszki nierozłączki. Ale ich wątek jest strasznie
komiczny i prawie zero w nim powagi. O ile jeszcze Jan zachowuje jakiś procent
powagi i widać, że np.: naprawdę kocha swoją narzeczoną i zależy mu na wykształceniu,
albo obronie ojczyzny, to tak reszta pilotów jest potraktowana bardzo po
macoszemu. Czemu? Bo oni nie robią tam
nic pożytecznego, nic nie wnoszą do fabuły (no, może poza scenami śmiechu, do
których za moment przejdę) i prawie jedyna ich rola polega na byciu nadmiernie
pobudzonymi pipkami, które podrywają ładne angielki, błagają, żeby ich od razu
wysłali na pole walki bez żadnego przygotowania „bo strzelanie do wroga jest
takie fajne, jej, strzelajmy” (eee… nie) i omal nie przeprowadzają zbiorowego
gwałtu na swojej nauczycielce angielskiego (oczywiście jest to scena o bardzo
humorystycznym i głupkowatym zabarwieniu). Teraz, zgodnie z obietnicą, powiem o
tych komicznych scenach z udziałem czwórki pilotów. Pierwsza scena – kiedy
docierają do Anglii, ludzie przygotowujący ich do walki z Niemcami, sprawdzają
ich znajomość angielskiego zadając im najbardziej podstawowe pytania w tymże
języku. Najlepiej wypada Janek, trochę gorzej Maks, jeszcze gorzej Stefan, a
najgorzej Franek. I tutaj jest ta śmieszniejsza część, ponieważ, jak
dowiadujemy się z tej sceny, Franek nie potrafi angielskiego ani troszeczkę,
więc jak sprawdzający pytali jego to najczęściej odpowiadał po polsku w
bezokolicznikach, ewentualnie rzadko dodając jakieś angielskie słówka (ta scena
była tak śmieszna 😊). Druga śmieszna scena dzieje się po
katastrofie lotniczej, w której każdy z pilotów zostaje ciężko ranny, ale tylko
Maksa udaje się przetransportować do szpitala. Chłopak budzi się w łóżku z
zabandażowaną głową i naćpany lekami śpiewa do otyłej pielęgniarki, która go
obsługuje, jakby zobaczył anioła, gdyż, poprzez odurzenie, myśli, że takowa
pielęgniarka faktycznie aniołem jest (wiecie, że on później się związał z tą
pielęgniarką? 😊). Ja także na tej scenie się uśmiechałam,
ponieważ ona tak idealnie oddaje sytuacje z takimi stereotypowymi ćpunami w
rolach głównych. Wątek Janka i jego kompanów pomimo, że jest strasznie płytki,
ma swoje momenty (jak już pewnie wiecie). Przykładowo przed chwilą omówione
sceny komediowe albo taki jeden naprawdę wzruszający, emocjonalny moment. Jest
to scena ŚMIERCI jednego z pilotów, a dokładnie Franka. Scena ta wygląda tak,
że polscy lotnicy po raz kolejny walczą z wrogiem. Każdy z pilotów lata
oddzielnym samolocikiem i wszyscy razem z Niemcami próbują się wzajemnie dopaść
pociskami. Nagle Franek zostaje rozstrzelany przez Niemców w jego własnym
samolociku. Wszyscy inni oczywiście krzyczą za nim. Kiedy jego samolocik wraz z
jego (prawdopodobnie) już martwym ciałem spada na dół dzieje się to w takim aż
przesadzonym slow motion. Dodatkowo, żeby jeszcze bardziej dokończyć widza
emocjami, temu upadkowi towarzyszą chóry anielskie, które powoli, aczkolwiek
głośno śpiewają. Ta scena jest naprawdę emocjonalna i bardzo się nią
wzruszyłam. Więc, po mimo tego, że wątku czterech kumpli lotników samego w
sobie nie da się traktować poważnie, to niektóre jego momenty są (jak już
mówiłam) mocniejszą stroną i moje serducho m.in. w tych scenach jest po dobrej
stronie.
Teraz wątek Niny. Wątek Niny w tym musicalu jest chyba
najlepszy i najbardziej poważny. Czemu? Nina po wybuchu wojny została w
Warszawie ze swoimi znajomymi, podczas gdy Janek został razem ze swoimi
kumplami wywieziony na drugi koniec Europy, żeby walczyć z nazistami. Jak się
okazuje Nina kocha Janka do tego stopnia i do tego stopnia za nim tęskni, że
potrafi myśleć tylko o nim i o tym, że ten pewnego dnia do niej wróci. Z tego
powodu nie rozumie i nie ma zamiaru zrozumieć powagi sytuacji, jaką jest wojna.
Przykładowo nie traktuje poważnie akcji buntowniczych przeciwko Niemcom
organizowanych przez jej znajomych, nawet swoją pracę przestaje traktować
poważnie, kiedy bombardowania Warszawy i ryzyko śmierci przypadkowego
przechodnia w ciągu sekundy zaczynają być na porządku dziennym. Ona po prostu
jest zbyt beztroska. Strasznie nie podoba mi się jej olewanie wszystkiego i
myślenie tylko o jednej rzeczy. Nina jest ogólnie fajną bohaterką, ale nie
obchodzi ją za bardzo wojna. Ja myślę, że ona nawet żyje w wyimaginowanym
świecie, gdzie tej wojny nie ma. Ogólnie wątek związku Niny i Janka jest tak
tragicznie poprowadzony. Dlaczego? Bo oni są wiernymi partnerami tylko do
momentu, w którym się rozdzielają. Od tego momentu Jan znajduje sobie kochankę
w Anglii, a Nina znajduje sobie kochanka w Warszawie, a na końcu (kiedy
wreszcie spotykają się PO LATACH) udają, jakby nic się nie stało (jakby wcale
właśnie się wzajemnie nie zdradzali 😐) Więc to jest niby para w związku… ale tak naprawdę prawie zupełnie obce
dla siebie osoby, które nie łączy nic poza wieloletnią znajomością.
Teraz przejdziemy sobie do postaci, które są takimi
zapchajdziurami, w ogóle nic nie wnoszą do spektaklu i są tam kompletnie po
nic. Istotnych postaci tego typu jest dwójka. Są to angielski arystokrata Lord
Stanford i jego córeczka Alice, która jest mniej-więcej w wieku Janka (takich „zapchaj
dziurek” jest oczywiście więcej, ale to są takie dwie „najistotniejsze”). Te
postacie są tam tylko po to, żeby zrobić jedną, najwyżej dwie rzeczy, żeby
powiedzieć kilka zdań, po czym zniknąć i nigdy więcej się nie pojawić (albo
pojawić się na ostatnie kilkadziesiąt sekund musicalu z księżyca). Ważniejszą
postacią do omówienia jest tutaj Alice, więc Lorda zostawmy, a od razu przejdźmy do niej.
Więc tak. Ta postać pojawia się na początku drugiego aktu i jest tak strasznie
niewykorzystana! Ona pojawia się tylko po to, żeby była jakaś przeciwwaga dla
rozbijającego się związku Janka i Niny, a z racji tego, że jej ark jest poprowadzony
tak, że już dawno pies pogrzebany, to… nic o niej nie wiem (jako widz). Poza
tym, że znam jej imię, wiem kim jest i możliwe, że jest napalona na wzięcie
ślubu z Jankiem (do tego ostatniego zaraz wrócimy). To, że Alice jest po nic,
jest wyłącznie winą beznadziejnego reżysera i jego równie beznadziejnego
skryptu. A w ogóle, jeżeli już tak bardzo chcą ją wywalić ze scenariusza to
niech nie robią głupoty na miarę przywrócenie jej do istnienia, kiedy spektakl
już praktycznie się skończył, do jasnej cholery!! Teraz pogadajmy o jej głównym
„wątku”. Znowu! Nie rozumiem twórców! Można było to jakoś wyokrąglić, dajmy na
to, do nieszczęśliwej miłości, do poszukiwaniu przez dziewczynę normalnego
faceta, no, nie wiem… cokolwiek! Ale, nie. Po co się starać? (😐). Z tego braku starania wyszła nam samochwała, która uwielbia się ładnie
ubierać, przechlać się, jaka ona to jest zaje… fajna, (za przeproszeniem)
rozwydrzona kupa, która tylko siedzi na tyłku i zrzędzi: „Łe, łe, łe! To ja
zasługuję na najlepszego polskiego faceta na ziemi, nie jakaś dziewczyna z
Warszawy! Ja muszę się z nim teraz ożenić! Ja chcę szybko ceremonię ślubną!!”.
No, Jezus, Maria! Takiej postaci się nie da lubić! Jeżeli twierdzisz inaczej,
to okej, nie ma problemu… ale, myślę, że ciężko jest się nie przypieprzyć do
tak irytującej postaci. Cegiełki do moich żyłek pękniętych z nerwów dokładało
to, że ona ma w GŁĘBOKIM POWAŻANIU to, że Janek ma inną narzeczoną w Polsce i
chce się z nim pobrać po NAJWYŻEJ DWÓCH TYGODNIACH ZNAJOMOŚCI, „bo on ma kochać
tylko ją, nie może nie chcieć tego związku” (prawda? 😐). Na koniec tej części recenzji powiem, że jej pojawienie się znikąd na
końcu spektaklu nic nie wnosi i gdyby to wyciąć, to widz byłby chociaż
troszeczkę mniej zdezorientowany, w stylu: „Ale… czemu my teraz idziemy tam,
skoro wcześniej chcieliśmy iść tam, eee… o co tu chodzi?”. Gdyby Alice nie
występowała w fabule tego musicalu, to… nic by się nie zmieniło. Ja naprawdę
nie rozumiem, jak można tak marnować drugoplanowych bohaterów.
Teraz przejdziemy sobie do… mojego największego zarzutu wobec
tego musicalu. Wiele można zarzucić fabule tego spektaklu, ale to wszystko jest
pikuś, w porównaniu z tym co teraz omówię. Otóż, największym problemem jest
tutaj czarny charakter (o, matko bosko! 😊). Naprawdę, twórcy mieli nieskończoną ilość możliwości na złoczyńcę i…
o, mój Boże! O, mój Boże, co tu się wydarzyło!? Jest to, oczywiście, szef Niny,
impresario prowadzący bar, gdzie głównymi atrakcjami są tancerki i… różnego
rodzaju alkohol. Prezes (bo tak jest zwany owy jegomość) jest chyba najgorszym
materiałem na postać (szczególnie złą postać) w musicalach, jakiego ktokolwiek
mógł wymyślić. Pomijając kompletnie fakt, że kiedy widziałam design tej postaci
to miałam ochotę krzyczeć „Weźcie to ode mnie!”. Poza tym, ten cholerny wąsacz
psuje ALBOLUTNIE KAŻDĄ scenę, w której się pojawia! Ma OKROPNĄ piosenkę – o
tym, że prowadzenie tego pabu (czy, co tam to było) i zarabianie pieniążków
jest całym jego życiem i… nie wiem, chce wykorzystać Ninę, i to w tym…
seksualnym sensie (przepraszam, ale ta interpretacja nasuwa się sama). On w
ogóle jest też takim stereotypowym panem prezesem, którego ty masz ochotę, w
najlepszym przypadku złapać za mordę i przeciągnąć przez pół asfaltu, a w
najgorszym wypadku zamordować, schować zwłoki w sejfie i najlepiej, żeby nikt
kodu nie znał! Jest on strasznie irytującą postacią i za każdym razem, kiedy go
w czasie akcji widziałam, to po prostu mnie krew zalewała! Ten bohater jest
kolejnym przykładem tego, że Wojciech Kępczyński ma niesamowity problem z
tworzeniem w branży musicalowej czegoś innego, niż strony technicznej danego
przedstawienia. No, właśnie, muszę o tym powiedzieć 😊. W ogóle już samo to, że on zamierza pozbyć się Janka i pójść z Niną do
łóżka jest tak strasznie głupie! (☹). Ta
BEZNAJDZIEJNA motywacja jest oczywiście poukrywana, gdzieś między wierszami,
ale ja najwyraźniej byłam w stanie ją dostrzec. Jeżeli ktoś nie wie o co
chodzi, to na szybko wyjaśnię, że motywację polegającą na seksualnym
podniecaniu się ładną laseczką przez jakiegoś złoczyńcę widziałam już
ewidentnie za dużą ilość razy w musicalach (również w niektórych filmach), np.:
„Upiór w operze” (tam służyło to, niestety, za główny wątek fabularny) albo
„Jekyll i Hyde”. To jest STRASZNA motywacja, która psuje mi radochę z
oglądania. A, w ogóle, nie wydaje wam się, że rozwiązanie o treści „Good vs.
Evil” jest za proste i tak przereklamowane, że aż głowa boli. Przy okazji,
Frank Wildhorn w „Jekyllu…” w przypadku Hyde’a udowodnił, że da się nie iść na
łatwiznę i nie robić czegoś w stylu „złoczyńca, dobry, coś tam”, tylko „może tu
nie do końca w ogóle jest Schwartz charakter, a może to my nim jesteśmy, a może
coś innego”. Wiecie? Chodzi o to, żeby zastosować takie nowsze rozwiązanie, a
nie po kolei odhaczać wszystkie schematy znane już od dekad. I mnie naprawdę
nieźle wkurzają ludzie, którzy mówią „ale, jak nie ma tak zarysowanych
przeciwstawnych sił, to spektakl traci na fajności, a akcja wtedy stoi w
miejscu, bla, bla, bla…”. Przestańcie pierdzielić po prostu! To się już robi
NUDNE! Poza tym Prezes jest tak niesamowicie wnerwiającą i durną postacią. Nie
dość, że on jest głupi, nie dość, że cię trigeruje do granic możliwości, to
jeszcze jest strasznym materialistą. Czemu? Ponieważ on nawet w tej swojej
pioseneczce wyjaśnia, czego pragnie najbardziej, a w czasie spektaklu cały czas
tylko robi wszystko, żeby mieć jeszcze więcej zielonych i żeby być jeszcze
bogatszym, typu: „Gdzie są te pieniądze? Dawać mi więcej pieniędzy! Ja chcę
moje papierki z powrotem!!” (z resztą, to głównie przez tego typa Janek ginie
na końcu, ale scenami zajmiemy się później). Ale po mimo tego, jaka ta postać
jest i, jak się zachowuje, nie możesz przestać patrzeć na to coś. Dlaczego?
Ponieważ jesteś po prostu ciekaw, albo ciekawa… CO TWÓRCY JESZCZE, DO JASNEJ
CHOLERY, WYMYŚLĄ! I naprawdę, drodzy twórcy musicalowi. Jeżeli stworzyliście,
albo macie do zaprezentowania (bo musicale często są tworzone na podstawie wcześniej
napisanych dzieł) lubianych bohaterów, to wiele nie wymaga, żeby zaangażować
widza w opowiadaną historię. A niestety w tym przypadku, jak już wiele razy
mówiłam, Kępczyńskiemu się to nie udało. Mi nie chodzi o to, żeby antagonista
był z charakteru dobry i czynił dobrze. Ja nie mam nic do złej postaci. Ale
jednak taki „dobry”, demoniczny i wywołujący dreszczyk emocji czarny charakter
nie powinien się charakteryzować tylko tym, że jest zły. Powinien mieć jakiś
dobry ark, dobrą motywację, powinien być inteligentnym zdolnym do budowania
strategii złoczyńcą i co najważniejsze – powinien być CHARYZMATYCZNY i BUDZIĆ W
NAS (czyli w widzach) JAKIŚ SZACUNEK. A z kolei Prezes jest dokładnym
przeciwieństwem tego, o czym przed sekundą pisałam. No, może poza tym, że chce
czynić źle i jest zły (wow 😐). I widz oglądający taką postać
mógłby pomyśleć „Czy moglibyście, proszę, kazać mu popełnić samobójstwo?”
(mówiąc „kazać” miałam na myśli oczywiście to, żeby poprowadzili fabułę w taki
sposób, żeby tak się stało). Ogólnie ja bardzo nienawidzę tego bohatera, i,
gdyby zastąpić go… dajmy na to… Skazą z „Króla Lwa” to byłoby lepiej.
Teraz zajmiemy się postacią, która byłaby całkiem fajna,
gdyby nie to, że nie pojawia się za dużą ilość razy w fabule musicalu. Jest to
niemiecki pułkownik Hans… jakiś tam 😊 (cholernie trudne niemieckie nazwisko). Jego postać polega na tym, że
Nina dostaje zadanie polegające na uwiedzeniu jednego z niemieckich oficerów,
by wyciągnąć od niego informacje na temat armii nazistowskiej. I, jak mówiłam
ta postać jest całkiem fajna, bo ma naprawdę dobry ark i niezły charakter.
Czemu? Bo widać, że Hans naprawdę szczerze Ninę kocha, więc nie wydaje jej pomimo,
świadomości bycia przez nią szpiegowanym. Ale niestety, bohater, z racji bycia
Niemcem, musi zniknąć w środku musicalu i pojawić się dopiero grubo po początku
drugiego aktu w krótkiej pioseneczce. A przecież mógł się więcej razy pojawić i
można było jakoś rozwinąć jego wątek (w ogóle uwielbiam fakt, że Nina z nim
spała po ledwie kilku godzinach znajomości 😊). I naprawdę! Tym razem, zamiast dowodu tego, że pan reżyser nie potrafi
tworzyć fabuł musicali, mamy dowód tego, że ten scenariusz raz po raz morduje
ciekawy pomysł za ciekawym pomysłem. A czym? Beznadziejnie złym skryptem. Ale
jest w tym przedstawieniu sporo dobra, mimo wszystko. Bo ten musical wygląda
ABSOLUTNIE PRZEPIĘKNIE, brzmi przez większość czasu również ŚWIETNIE, ma
całkiem nienajgorszych dwóch głównych bohaterów, ich przyjaciół, całkiem
nienajgorsze NIEKTÓRE postacie drugoplanowe i absolutnie zachwycającą obsadę.
Większością tych kwestii zajmę się jednak później.
Teraz w końcu przyszedł czas na sceny. Będą to poszczególne
fragmenty musicalu, które mnie zaciekawiły (w sposób pozytywny, albo
negatywny), ale nie będzie ich specjalnie dużo. Pierwszym fragmentem do
omówienia jest tutaj pewna scena w drugim akcie. Polega ona na tym, że wojna
już praktycznie się skończyła (Hitler kopnął w kalendarz 😊). Na jakimś peronie siedzi czwórka „Święta” (czy piloci). Gadają sobie o
różnych dziwnych rzeczach. Kiedy Maks zostaje sam przychodzi do niego Prezes
razem ze swoimi ludźmi (on jest oczywiście mieszanką Hitlera i Szefa z „Miss
Sajgon”, wiec tutaj nie ma co się dalej nad tym rozwodzić). Wąsata cholera mówi
Maksowi, że zrobi Jankowi coś złego, po czym każe swojej ferajnie lotnika… eee…
zabić? Sprawić, żeby się wykrwawił? Pobić? Eh… obezwładnić? Generalnie ciężko
powiedzieć, co Maksiowi się dzieje. W ogóle jeszcze bardziej uwielbiam fakt, że
Prezes przed… tym, co Maksowi robią… mówi mu, że „To on od teraz decyduje, kto
jest lepszym Polakiem” (ah, te nawiązania do rasizmu 😊). Kolejna scena to zakończenie, które jest chyba najgorszym dnem tego
musicalu. Jest tak durne i tak się go nie spodziewasz, że aż masz ochotę
zastrzelić pana reżysera. Rzecz dzieje się, jak już wcześniej mówiłam, w momencie,
kiedy Nina i Janek spotykają się po ponad 7 latach. I teraz odpowiem na
najbardziej podstawowe pytania. Czy pamiętali o sobie nawzajem przez ten czas?
Jak się możecie domyślić, odpowiedź brzmi: nie! Totalnie zapomnieli o swoim
istnieniu przez te kilka lat. Czy za sobą tęsknili? I tutaj tak samo, jak w
poprzednim przypadku – nie. O ile jeszcze na początku Nina za swoim narzeczonym
tęskniła, to tak u Janka zaraz po przyjeździe do Anglii jego ukochana zeszła na
znacznie dalszy plan, a to samo po ok. roku stało się u samej dziewczyny. Czy
byli wobec siebie uczciwi i wierni dla siebie? Nie, nie, i jeszcze raz nie! Nie
dość, że się nawzajem zdradzali, to jeszcze się nawzajem oszukiwali (jakby to
powiedziała moja nauczycielka z fizyki i chemii: „Urocze” 😊). Więc ich związek w tej scenie nie obchodzi mnie (jako widza), tak
samo, jak mnie nie obchodził wcześniej. Ale nie ważne! Wracamy do tematu! Jeżeli przed ostatecznym
poznaniem prawdy, która brzmi „Wojciech Kępczyński kompletnie nie potrafi
tworzyć fabuł musicali”, powstrzymują cię argumenty typu: „Na pewno wszystko
się ułoży i znowu będą razem”, albo „Na pewno wszystko skończy się dobrze i
jakoś uda im się to dociągnąć”, to, po pierwsze: możesz już wyciągać butlę z
tlenem i maskę, bo nic z tego nie jest prawdą, a po drugie: lecz się! Nie każde
cukierkowe i happyend’owe zakończenie to dobre i pouczające rozwiązanie.
Czasami trzeba dać smutne i złe zakończenie, żeby wszystko domknąć i, żeby
fabuła miała jakikolwiek inny dobry morał. Ale tym razem jestem zmuszona zrobić
wyjątek i z pełną premedytacją powiedzieć, że nie w tym przypadku. W tym
musicalu złe zakończenie jest kolejną z pośladków wziętą zapchajdziurą, którą
twórcy dali tam wyłącznie po to, żeby zmieścić to w dopuszczalnych ramach
czasowych (jakie produkcja musicalowa może mieć) i jakkolwiek, choćby na „odwal
się, Antośka”, (w cudzysłowie) „domknąć” opowiadaną historię, która jest tak
rozklepana i bezsensowna, jak tylko się da (poza kilkoma naprawdę fajnymi
elementami). Więc, tak! Do naszej dwójeczki przychodzi kupa w garniturze i
ujawnia Jankowi prawdę na temat ich związku na słomianych nogach stojącego, po
czym próbuje wywieźć Ninę z powrotem do Warszawy. Ale Jan, czyli nasza księżniczka w lśniącej
zbroi, wkracza do akcji próbując bronić „ukochanej”. Obaj panowie zaczynają się
bić. Nina chcąc bronić Janka bierze pistolet i wypuszcza strzał. I teraz
pytanie za sto punktów. Jaka była szansa, że trafi? Oczywiście, że skrajnie
mała. Zamiast… czarnego charakterka, obrywa Janek, przez co bójka się kończy, a
chłopak ginie. Koniec opisu tej sceny. Nienawidzę tego zakończenia! Jest OKROPNE,
z tego względu, że twórcy zachowują się, jakby widzowie byli niedorozwinięci i
jakby nie byli w stanie załapać, że można było to zakończyć miliard razy
lepiej. A jak? Możliwości jest nieskończenie wiele. Jedna z nich nawet nie każe
zmieniać w samym przedstawieniu wiele. Myślę, że wiele osób mojego pokroju
byłoby dużo szczęśliwszymi ludźmi, gdyby wymienić ofiarę (jakże beznadziejnie
przypadkowo-żenującego) strzału Niny z Janka na Prezesa i zrobić powtórne
zejście się naszych dwóch protagonistów. Tak mało by to kosztowało! I ja, kiedy
zobaczyłam to faktyczne zakończenie odniosłam wrażenie, że twórcom naprawdę nie
chciało się dłużej pracować nad tym musicalem, a jakoś zmusili się, żeby to
dociągnąć. Więc wyszła nam z „Pilotów” taka ohydna breja z kawałkami świeżych i
dopiero co umytych czystą wodą jabłek. Chciałam dopisać jeszcze o dwóch
scenach, ale już tyle widziałam erotyzmu w musicalach, że sobie podaruję (dla
niewiedzących, o czym ja teraz właściwie gadam, po krótce powiem, że ja wręcz
wymiotuję na scenach z podtekstami albo niemiłosiernie objawiającym się seksem
i wręcz NIENAWIDZĘ patrzeć na męki aktorów, którzy muszą to coś odgrywać).
Ze spoiler talku na bazie fabuły „Pilotów”, to tak naprawdę
tyle. Zostały mi do omówienia jeszcze dwie kwestie techniczne. Miałam to
podzielić na dwie części całej recenzji, ale ostatecznie zdecydowałam, że zawrę
je obie w jednej, bo chciałam zrobić tę część trochę dłuższą. Więc, tak.
Najpierw zajmijmy się utworami, bo zapamiętałam ich niewiele. Naprawdę bardzo
podobał mi się utwór „Mój Świat” śpiewany przez antagonistę. Pewnie zapytacie:
„z jakiej racji?”. Już tłumaczę! BEZNADZIEJNA postać, bardzo fajny utwór,
genialny aktor! Ale obsadą zajmiemy się trochę później. Ta piosenka ma miły dla
ucha podkład, świetny rytm i… bardzo, ale to bardzo rozczarowujący tekst. Ale
reszta jest w porządku. Kolejnym świetnym utworem jest „Vaterland”, który
śpiewa Nina o swojej tęsknocie za Jankiem. Jest to naprawdę bardzo wzruszający
i emocjonalny moment, który chociaż na chwilę pozwalał mi zapomnieć o tym, że
Janek i Nina robią sobie nawzajem najgorszą rzecz, jaką tylko mogą sobie robić.
Ostatnim naprawdę świetnym utworem jest „Szachownica”, którą śpiewa czwórka
pilotów zaraz po przybyciu do Anglii. Jest głównie o tym, że wreszcie nie muszą
się włóczyć po świecie i mogą się zatrzymać gdzieś na dłużej. Motywuje, jak
hymn Polski odśpiewywany zawsze przed meczami piłkarskimi na TVP. I niesie za
sobą naprawdę dobrą lekcję oraz… dużo dobrej zabawy. Na szczęście nie jest
kolejnym muzycznym kotletem odgrzewanym tylko po to, żeby dostarczyć ludziom
jeszcze więcej tego samego, a zamiast tego zapewnia rozrywkę. Rozrywkę idącą w
naprawdę dobrym kierunku. No, dobrze, a teraz skupmy się na grze aktorskiej. Na
nagraniu, które miałam okazję obejrzeć razem z mamą i z wujkiem, trafiła mi się
świetna obsada. Podobała mi się Marta Wiejak jako Alice, podobał mi się Marcin
Franc jako Stefan. I po mimo tego, że na widok niektórych bohaterów chciało mi
się opróżnić żołądek górną stroną, to i tak było widać, że ci wszyscy ludzie
się przykładają do swoich ról i starają się zagrać je jak najlepiej. Szczerze
mówiąc, nie było tutaj dla mnie żadnego aktora, który wypadł źle. I świetnie,
bo aktorstwo jest tutaj za mało wyszukanym słowem, a słabszą stroną całej
sztuki tego elementu bym na pewno nie nazwała. ALE… czasem nawet GENIALNY,
znający się bardzo dobrze na swojej robocie i chcący za wszelką cenę zaimponować
widzom aktor, nie jest w stanie ci zaimponować. A przez co? Przez to, jakim
kupskiem nagich stereotypów i durnych zachowań rodem z najgłupszych momentów
„Toma i Jerrery’ego”, jest jego postać. Dzięki temu (w cudzysłowie)
„błyskotliwemu” elementowi, zamiast skupiać się na genialnym aktorstwie tego
człowieka, współczujesz mu, że musi grać taką ciapę. Czemu wam o tym mówię? A
temu, że „zaszczyt” grania postaci Prezesa w tym nagranym spektaklu miał Janusz
Kruciński, czyli mój absolutny idol wśród aktorów musicalowych. Jest to
człowiek z cudownym głosem, który już kilka razy mnie urzekł. Jeżeli nie na
żywo, to w Internecie. I był to dla mnie straszny ból w serduszku, że to on grał
tą postać. Bo w przypadku takiego bohatera widza nie obchodzi, jak dobry jest
aktor, który odtwarza tę rolę, tylko jak durna będzie jeszcze ta postać. Teraz kolejne
dwie role. W Ninę wcieliła się Zofia Nowakowska z którą po raz pierwszy w życiu
miałam do czynienia na scenie, bo zwykle kojarzyłam ją z dubbingiem w
animacjach. Aktorka bardzo dobra, wkładająca jak najwięcej starań w swoje role
(w tę również) i naprawdę szczerze polecam załapanie się na nią w jakimś
spektaklu, bo warto. Ostatnia rola do omówienia! Janka zagrał tutaj Jan
Traczyk, który także wypadł nieźle. Jest
to jeden z członków muzycznego studia „Accantus”, którego kanał na youtubie z
chęcią przeglądam (i zapraszam 😊), więc wiem, kto tam jest dobrym
wokalistą. A pana Janka słyszałam już na niektórych ich filmach – ma naprawdę
super głos. I okazało się, że jego aktorstwo prezentuje się jeszcze lepiej, niż
możliwości jego krtani. Jego też bardzo polecam gdzieś zobaczyć. To tyle z
obsady. Więcej ról nie mam zamiaru tutaj omawiać, bo po pierwsze: nie mam
zamiaru zrobić przedostatniej części recenzji zbyt długiej, po drugiej:
zwyczajnie mi się nie chce omawiać możliwości większej liczby aktorów w tym musicalu
(przykro mi, jeżeli ktoś na to liczył 😊).
I to już wszystko. Myślałam, że „Piloci” będą dla mnie
najgorszym musicalowym syfem na świecie, ale na szczęście, nie było aż tak źle.
I pomimo tego, że do miana dobrego dzieła tej sztuce daleko, to ma dosyć dużo
naprawdę świetnych elementów fabularnych, czego absolutnie nie mogę powiedzieć
o fenomenie, jakim jest, a nie powinien być „Upiór w operze”. Bo gdyby ktoś
chciał zrobić z „Upiorka…” dobry musical, to musiałby tak naprawdę wyciąć 75%
scenariusza i napisać to wszystko od nowa. A tutaj wystarczy, żeby ktoś
kompetentny wziął scenariusz Wojciecha Kępczyńskiego i zrobił następujące
rzeczy: skupił się na tym, co najważniejsze, wywalił zbędne postacie, a jeżeli
już muszą zostać, to przerobić je tak, żeby nie były zbędne, poprawił relację
Janka i Niny… i zastąpił obecnego villana jakimś lepszym, bo jak będę znowu
oglądać ten musical i trafią mi się fragmenty z nim, TO JA UMRĘ CHYBA! Jednak
jest progres, który wreszcie udało się tutaj stworzyć. I jeżeli pan reżyser
zdecyduje się za kilka lat (albo wcześniej) zrobić znowu coś swojego w
kategorii spektakli musicalowych, to mam ogromną nadzieję, że przynajmniej uda
im się utrzymać ten progres, który tu stworzyli. Czy będę do tego musicalu
wracać? Do niektórych jego momentów z miłą chęcią, ale do reszty – no, thanks.
Czy mi się podobało? No… można tak powiedzieć… aczkolwiek ja nie czuję, żeby
jako całość „Piloci” urzekli mnie w jakimkolwiek stopniu. Jestem ciekawa, jak
wypadnie następny wypad do teatru, który ze względu na covid został przełożony
na styczeń. Następny w kolejce jest drugi polski musical, ale tym razem (Bogu
dzięki!) nie w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego. Jest to musical „Metro”,
który myślę, że wielu z was kojarzy. Po mimo tego, że nie mam do „Pilotów” aż
takiej urazy, żeby nazywać ich najgorszym musicalem, dobrze nie jest, ale
jednak są elementy ciekawe, i to w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Ale to
i tak duży sukces, patrząc na to jakim (powiedzmy to) „przegrywem” w branży
musicalowej jest Kępczyński. Okej, to tyle z mojej strony. Trzymajcie się, pa!