Zgadza się!
To już trzecia notka dotycząca musicalu „Jekyll & Hyde”. Dzisiaj opowiem
wam o żałowaniu i nadziei. A co to oznacza dowiecie się za chwilę. Jeżeli nie
wiecie, o czym ja teraz w ogóle piszę, to na końcu będziecie mieć linki do
mojej recenzji i spoilerowej analizy. Wyjaśnię wam, czemu straciłam możliwość
ponownego obejrzenia najlepszej inscenizacji tego spektaklu (wyjaśnię też,
czemu mam ogromną nadzieję, że nie na zawsze!) i jakie emocje towarzyszą mi w
tej sprawie. Spodziewajcie się też opowiadania, jak ten musical trafił na
Broadway i jak trafił do Polski. Chętnych do dowiedzenia się tego wszystkiego
zapraszam i… lecimy!
Co jest
tutaj aż tak wyjątkowe?
Osobiście
uważam, że ten musical jest wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju… i niestety
przez to nie odniósł sukcesu (chociaż powinien). A szkoda, bo piedestał tego
spektaklu naprawdę zapowiada sukces z uwagi na: świetną i oryginalną fabułę,
genialną paletę emocji i niesamowicie dobrze napisane postacie. To czym na
pewno wyróżnia się ten musical spośród wielu innych jest to, że owszem –
ukazuje nieczystość londyńskiego ludu z epoki wiktoriańskiej (jak wiele innych
musicalowych spektakli), ma mroczny i dołujący klimat (jak wiele innych
musicalowych spektakli!!), ALE w tych mrocznych scenach przedstawia trochę
psychodelicznej akcji i (co najważniejsze!)… WCHODZI W MÓZG GŁÓWNEMU
BOHATEROWI! Co to oznacza? Oznacza to, że dostajemy jego przemianę z
psychicznego punktu widzenia (i trochę też jego perspektywy). Serio! ŻADEN INNY
MUSICAL nie wchodzi w mózg głównej postaci. I tutaj na szczęście nie ma, jak w
„Les Miserables”, że jest tylko nędza, wszyscy biedni, wszyscy umierają, życie
prowadzi donikąd, wszyscy i wszystko ma doła. Zamiast tego mamy przemianę
psychiczną głównego bohatera, taki śmiech przez strach (ja miałam obsyfione
gacie kupą, jak byłam na spektaklu 😊). Ogólnie ten spektakl też bardzo dobrze pokazuje, że żeby jakiś musical
był bardzo dobry wystarczą klej, nożyczki i kilka wolnych minut 😊. Jednak, żeby zrozumieć, co dokładnie mam na myśli musielibyście po
prostu obejrzeć ten musical. A ci, którzy widzieli i którym SIĘ PODOBAŁO (bo
biorę też pod uwagę, że niektórym może się nie podobać), myślę, że doskonale
mnie rozumieją. Jednak… większość teatrów tych sposobów nie zastosowała
wystawiając „Jekylla…”, a czemu tak jest dowiecie się za moment
Co nie
wyszło?
Teraz
postaram się wam w miarę możliwości wyjaśnić, czemu ten spektakl za granicą nie
został przyjęty zbyt ciepło. Jeżeli sam pomysł na musical jest dobry, to
oprócz tego trzeba go dobrze sprzedać, co niestety wiąże się, w dużej mierze, z
tym, że scenografia, choreografia, kostiumy, nagłośnienie i dobór obsady musi
powalać. Czemu? Ponieważ nawet jak fabularnie spektakl będzie beznadziejny, to
jeżeli technicznie będzie genialny to ma większe szanse na sukces, niż
spektakl, który jest fabularnie dobry, a technicznie beznadziejny. Dzieje się
tak dlatego, że jeżeli coś wygląda i brzmi lepiej, niż jest w środeczku to
ludzki mózg odbiera to jako lepsze (czyli po prostu pałeczkę przejmują efekty
specjalne, które w pewnym sensie odwracają uwagę widza od fabuły). Tak po
prostu jest. Jeżeli spektakl jest dobry i fabularnie i technicznie to jest
odbierany najlepiej, a jeżeli jest okropny i fabularnie i technicznie to jest
odbierany najgorzej. Po co ja wam to mówię? Mówię wam to, ponieważ niestety
pierwszy z powyższych przypadków dotyczy „Jekylla i Hyde’a” za granicą. Już
jego światowa premiera w Alley Centre prawie 31 lat temu nie zarobiła zbyt
dużo, a widownia nie przyjęła produkcji zbyt ciepło. Dlaczego? Podejrzewam, że
większość tych ludzi myślała tak samo jak ja: „Owszem, spektakl sam w sobie z
pewnością jest świetny, ale to nagłośnienie, te efekty… aj!”. A co się dzieje w
Londynie w Her Majesty’s Theatre
dokładnie rok wcześniej? Coś zupełnie odwrotnego! Na tamten musical leje się
fala pochwał i braw dla twórców i całej ekipy nad tą premierą pracującej.
Czemu? Ponieważ owy spektakl to pieprzony „Upiór w operze” (przepraszam fanów
za to określenie, niech mnie nikt w komentarzach nie wyzywa, błagam), który
został fenomenalnie wykonany pod względem czysto technicznym (bez kitu, czy ja
właśnie odkryłam, czemu „Upiór…” odniósł sukces?). Ale wracamy do tematu!
„Jekyll i Hyde” jako całość zapowiadał sukces, ale ten sukces został totalnie
spartoczony przez źle wyglądającą i badziewną stronę wizualną, fatalne
nagłośnienie, oraz obsadę składającą się z aktorów, którzy w większości nie
nadają się do tych ról (np.: Chuck Wagner odtwarzający główną rolę w tym
spektaklu brzmiał (za przeproszeniem) jak rozjechana świnka morska, która
ostatkiem sił próbuje wołać o pomoc 😊). A twórcy o tym nie pomyśleli. Twórcy „Jekylla i Hyde’a” na szczęście
nie zrobili tak, że „ojeju, raz nam się nie udało, trzeba się poddać”. Nie! Oni
się nie poddali i ciągnęli dalej, próbując sprawić, żeby ich musical odniósł
sukces. Jednak nadal była dość spora kapota. Spektakl trafił jeszcze do innych
krajów takich jak Holandia, Japonia, czy Niemcy (i właśnie wtedy powstały jego
różne wersje, różniące się trochę fabularnie), ale nawet tam po mimo swojej
wewnętrznej genialności totalnie nie poszedł i był bardzo źle reklamowany (z
resztą trochę się ludziom nie dziwię, bo strona techniczna była nadal dość
odpychająca). Ale to, że nie był to jakiś wybitny hit, nie oznacza wcale, że
był zupełną ciapą. „Jekyll i Hyde” zarobił normalną sumę pieniędzy (oznacza to,
że nie było to ani super dużo, ani super mało… tak… pośrodku). I po mimo, że
dotarcie na Broadway zajęło temu musicalowi 7 lat to i tak się to udało, ale
wyłącznie ze względu na to, że w głównej roli obsadzili Davida Hasselhoffa
(czyli aktora, który kompletnie się do tej roli nie nadaje 😐) i ludzie się podjarali, że znany aktor i w ogóle. Ale nawet na Broadwu
„Jekyll i Hyde” nie był zbyt dochodowym spektaklem. I chociaż widzowie
twierdzili, że jest spoko, to i tak nie odniósł takiego sukcesu jakiego się
spodziewano. Więc z racji radośnie spartoczonej pracy Franka Wilhorna, Lessie
Bricusse’a i Steve’a Cudena spektakl po trzech latach wystawiania na Broadwayu
został z afisza ściągnięty. I chociaż po mimo tego, że z racji przeciwności
losu powinien być musicalem, który szybko świat zapomni, to jednak za sprawą
amatorskich teatrów szkolnych (w miarę lat dwutysięcznych) coraz więcej osób z
Ameryki zaczęło ten spektakl kojarzyć. Teraz „Jekyll i Hyde” jest takim…
przeciętnym, nie zbyt dobrym, nie zbyt okropnym spektaklem musicalowym. Ten
poziom utrzymał się do dzisiaj za granicą. Ale nasz naród (pod jakże
błyskotliwymi rządami partii na „P” 😊) to zmienił, przynajmniej na terenie państwa polskiego.
Ratunek z
rynsztoka
I teraz
przechodzimy do lat świetności musicalu „Jekyll i Hyde”. Lata 2000-2011 były
okresem w którym nasz polski rynek musicalowy się dość szybko rozwijał, więc
trafiały do nas tylko musicale najbardziej znane, te, które odniosły największy
sukces. Więc co się odjaniepawliło, że na naszej scenie zagościła tak
niedoceniona produkcja? Prawdopodobnie niewiele osób to wie, ale moja teoria
jest taka, że chorzowski Teatr Rozrywki bawił się w przysłowiowe „na chybił
trafił” i wskaźnik Generatora Wyborów Losowych padł akurat na „Jekylla…”. Jednakże,
istnieje też szansa, że polscy twórcy faktycznie dostrzegli w tym musicalu coś
więcej, niż tylko gotyckie nudy polegające na udawaniu przez aktorów, że się
wzajemnie krzywdzą (ja też w tym dostrzegłam coś więcej, bo ja to widziałam i
fabułę znam). Szczerze mówiąc dużo bardziej prawdopodobna jest pierwsza opcja,
ale hej! Kto marzyć zabroni? Ale dobra! Wracamy do tematu! Teatr Rozrywki w
Chorzowie wykupił licencję od autorów praw i tak w 2007 miała miejsce premiera
„Jekylla i Hyde’a” na deskach Teatru Rozrywki w Chorzowie. I tutaj… wbrew
wszelkim obawom… spektakl BARDZO spodobał się widzom. Były owacje na stojąco,
gratulacje, pochwały, dość dużo pieniędzy, no… po prostu sukces. Przede
wszystkim strona fabularna się nam spodobała. Tak! Wreszcie ktoś zwrócił uwagę
na fabułę, a nie na to jak zajembiste są te efekty. Jednak dobra fabuła nie
była wszystkim. Dużą robotę robiła też interpretacja musicalu. Pierwsza polska
inscenizacja była czymś na kształt produkcji non replica (czyli takiej
inscenizacji, która pozwala wprowadzić zmiany względem oryginału), tyle, że
taką, która pozwoliła polskim twórcom zmienić całą stronę techniczną i wybrać
sobie dowolną wersję fabularną tego musicalu. Ostatecznie zwyciężyła ta
„klasyczna”, ta najpopularniejsza (jeżeli ktoś urodził się dużo wcześniej i nie
ma funkcji „opóźnionego dowiadywania się o fajnych rzeczach”, w przeciwieństwie
do mnie, to jeżeli był w Teatrze Rozrywki i widział, to wie, jak ta „klasyczna”
wersja „Jekylla i Hyde’a” wygląda). Ta, która jest, zdaniem prawie wszystkich
ludzi, którzy ten musical kojarzą, najlepsza. Interpretacja musicalu (co wiem z
własnego doświadczenia) polega na tym, żeby dostosować wszystkie elementy i
aspekty strony technicznej oraz zmiany fabularne (na które non replica
pozwala), w taki sposób, żeby odpowiadały interpretacji spektaklu realizatorów,
a bohaterów – interpretacji aktorów. A chorzowski Teatr Rozrywki zinterpretował
musical w ten sposób, że po mimo ciągłej brzydoty strony wizualnej (znowu 😊) aktorzy, efekty specjalne, fabuła, postacie i poszczególne wątki
pozwalały widzom cieszyć się ze spektaklu i być skupionymi na historii. Chociaż,
z uwagi na wczesne lata 2000, w porównaniu do dzisiejszych czasów, prawie cała
strona wizualna była dość tandetna. Jednakże, pamiętajmy, niemalże cały ciężar
sprawienia, żeby sztuka była dobra (w czasie spektaklu oczywiście) spoczywa na
aktorach, którzy często dwoją się i troją, żeby zachęcić widza do ciągłego
gapienia się na scenę. I ja oglądając spektakl (ale w Poznaniu) przekonałam się
o tym na własnej skórze. Mówię to dlatego, że już z materiałów do chorzowskiej
wersji musicalu największe wrażenie zrobił na mnie Janusz Kruciński, który miał
najtrudniejszą rolę do odegrania i odegrał ją najlepiej. Poza tym, trochę wstyd
byłoby nie wspomnieć, że to właśnie ten konkretny spektakl musicalowy i ta
konkretna postać sprawiła, że dowiedziałam się o istnieniu tego człowieka, do
czego z chęcią się przyznaję. Wracając do samej sztuki, podoba mi się też to,
że Teatr Rozrywki wystawiał to dzieło nieco ponad 10 lat. To dowodzi, że
„Jekyll i Hyde” faktycznie stał się u nas wielkim hitem, przynajmniej w pewnym
sensie. Bardzo cieszę się, że Polacy docenili ten spektakl, ale jestem
niesamowicie na siebie zła, że dowiedziałam się o tym musicalu za późno, żeby
na niego pójść (no, dobra! prawie za późno).
„Wystawmy,
tylko po to, żeby przestać wystawiać”
Tak jest,
dobrze przeczytaliście! Druga polska produkcja musicalu „Jekyll i Hyde” więdnie
w oczach, i nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze zacznie kwitnąć. Dlaczego? Już
spieszę z wyjaśnieniem. Otóż, w 2014 roku poznański Teatr Muzyczny postanowił
pójść śladem chorzowskiego Teatru Rozrywki i od października tego samego roku widzowie
mieli okazję (że się tak wyrażę) obcować z „Jekyllem i Hyde’em”. Pewnie
spytacie: „Ale co ma do tego ten dziwny nagłówek?”. Żebyście zrozumieli ten
cały bajzel, który się w tej sprawie stał, musicie wiedzieć, że Teatr Muzyczny
w Poznaniu generalnie ma tendencję do tzw. „strzelania sobie w stopę, kiedy
wszystko idzie po ich myśli”. Oznacza to, że po prostu spektakle, które
przyniosły im sukces i duży zysk, ściągają z afisza ZNACZNIE wcześniej, niż
powinny one być ściągnięte, w obliczu danej sytuacji. Przykład? Proszę bardzo! „Evita”
– od 2015 do 2017; „Jesus Christ Superstar” – od 2016 do… 2016? (eyy… no,
faktycznie bardzo długo 😐); i właśnie „Jekyll i Hyde” – od
2014 do 2017.
Update
(25.07.2022): Nie będę kończyć tej notki, tak jak zamierzałam ją skończyć, ale
przynajmniej dokończę swoją myśl na temat mojego wkurzenia na poznański Teatr
Muzyczny (nie tak emocjonalnie, ani nie tak poetycko, jak wcześniej, bo
odkryłam, że już zwyczajnie nie umiem pisać analiz i recenzji tak, jak dawniej,
bo generalnie im jestem starsza tym większą mam niezdiagnozowaną depresję, i
już nie umiem tak oryginalnie składać zdań do takich tekstów, więc będziecie
musieli to wytrzymać). Więc… chodzi mi po prostu o to, że jestem sfrustrowana
tym, że oni po prostu ściągają z afisza te spektakle tak szybko, zamiast
powystawiać je jeszcze kilka lat i poczekać co z tego będzie. W szczególności,
że są to naprawdę dobre musicale. Jedynym, na którego temat nie mogę się nijak
wypowiedzieć jest „Evita”, bo nigdy jej nie widziałam, a jedyne, co o niej
wiem, to to, że jest to musical, a w dodatku bardzo znany i dochodowy musical.
Na koniec, żeby podsumować moje emocje związane z tą sprawą, podam wam jeszcze
przykłady innych musicali, które ściągnęli z afisza zbyt wcześnie (nie podam
już dat, żeby nie wprowadzić nikogo w błąd, ale tytuły są ważne, więc je
napiszę). „Skrzypek Na Dachu”, „My Fair Lady”. Sorry, że tylko dwa, ale trzeci,
czyli „Zakonnica w przebraniu” nie był według mnie dobrym musicalem (zamiast
tego był wszystkim tym, co w musicalu najgorsze 😊), a jeśli chodzi o resztę, to ani me, ani be, bo nie mam pojęcia czy
przestali wystawiać te tytuły, czy nie przestali, więc nie będę się wypowiadać.
W każdym razie to tyle z mojego rantu.
Ta notka
raczej jest już skończona, ale w żadnym wypadku nie oznacza to, że będzie
ostatnią notką na moim blogu, bo z pewnością nie będzie. Jest tak z tego
względu, że mam już pomysł na kolejną, obwieszczającą PEWNE WYDARZENIE, O
KTÓRYM DOWIEDZIAŁAM SIĘ WCZORAJ oraz moje emocje i odczucia związane z tym wydarzeniem.
Przy okazji, przepraszam, że tak długo mnie nie było (stwierdziłam, że skoro
nie było mnie ponad rok to warto coś wstawić i dać jakieś znaki życia, w
szczególności, że żywię nadzieję, iż ktoś tam czyta to wszystko i czeka na mój
powrót na bloga) i obiecuję, że oprócz tej notki pojawi się jeszcze co najmniej
jedna, najpewniej jutro. Okej, to tyle z mojej strony. Trzymajcie się, pa!